sobota, 25 maja 2024

Czerwony Kur i Spalony Las

 


Spalony Las płonął jeszcze, cały podniecony, gdy wpadł jak burza do łazienki.

- Chwila, chwila, wolnego panie kolego, ja właśnie sram. Co to za obyczaje? - Czerwony Kur bardzo niezadowolony osłaniał krocze skrzydłem prawym.

Spalony Las, nie zważając na nic, wpadł do wanny z impetem i puścił wodę prysznicem.

Kur popatrywał na niego z ukosa.

- Na tamtej polanie jeszcze tli się polano. A tak w ogóle, to wyglądasz teraz jak jeż. Kto cię tak załatwił?

- Fryzjer-piroman. Jak tylko mnie zobaczył, od razu wziął hubkę i krzesiwo. Wmówił mi, że to eksperymentalna technika, że to teraz w modzie, być wyczesanym na jeża. - Spalony Las w końcu wylazł z wanny, poczłapał korzeniami do lustra i zmierzwił resztki koron. Zmrużył lewą dziuplę, wyszczerzył ściółkę i zaczął ją uważnie oglądać.

Kur miał w końcu tego dość, czuł się niekomfortowo, nie zamierzał sobie podcierać tyłka przy Lesie. Chrząknął.

- Może byś jednak sobie poszedł, chcę w końcu wstać z kibla, a ty mi to udaremniasz.

- Wstydzisz się mnie? - zaśmiał się Las smutno. - Myślałem, że jesteśmy braćmi, ale ok, pójdę sobie.

- Braćmi, nie braćmi, ale mojej kupy to ty wąchać nie będziesz.

Trzasnęły drzwi.

Zakończył się pewien etap w ich życiu. Spalony Las odrósł bujnie; zazielenił się, świerkami wystrzelił w niebiosa, grzybem pokryła się ściółka.

Kur zaś zniósł jajo, z którego wykluł się mały, kudłaty kurczak. Sierść miał zieloną, szorstką, żywiczną. Pachniał lasem, a serce mu biło jak dzięcioł na buczynie.

Dziwaczny to był stwór: nosił cechy wspólne dla obu nich — był trochę lasem, a trochę kurą. Kiedy doszło do tej mieszanki? Nikt nie wie na pewno, ale czy to takie ważne? Grunt, że nie są już braćmi — każdy z nich poszedł w swoją stronę. Czerwony Kur, pod przebraniem za fryzjera dalej podpalał lasy i znosił dziwne jaja; a Już Nie Spalony Las walczył z kornikiem drukarzem.


piątek, 3 maja 2024

Stare Wary czyli Pizdne Boje

 Dawno, dawno temu, w odległym wygwizdowie, żyło było Plemię Jurnych Dżedajów. Ichnim Naczelnikiem był Oby-Watel Kran-nic-nie-robi. Miał on swoich uczniów i prymusów, których szkolił do wojaczki w peryferyjnych wagonach Warsu. Jednym z tych prymusów był Anatolij, co połknął kij, w skrócie Anakij.

To tak tytułem wstępu, teraz zaczyna się prawdziwa historia.

Oby-Watel z Anakijem, udali się nocą w poszukiwaniu Mocy. Moc była im potrzebna do walki z Pogromcami Mocy, którzy byli zazwyczaj czarniawi, wybuchowi i żwawi. Mieli przykry wyraz twarzy, pryszcze i liszaje oraz oddech cuchnący jajem. Nocą zaś dlatego, że to były raczej Nocne Marki i zjadali skwarki utkane z kwarków, wydobyte z Czarnych Dziur i Ciemnych Dup.

Nasi dwaj śmiałkowie, po licznych przygodach, dotarli do starego wagonu na ślepym torze, z łuszczącym się napisem WARS. W nim to Oby-watel poczuł od Anakija dziwny zapach, coś jakby rocznego bigosu, ale mogła to być zmyłka, ponieważ jego młody przyjaciel lubił się kamuflować zapachem spod pachy.

Zamówili danie dnia; oparli się o szynkwas i spoglądali spod oka na ciżbę kłębiącą się wokół. Próbowali wyłowić czujnym okiem swych przeciwników i zaraz też dojrzeli jedynego synowca z bombowca, Chama Z Solą w oku i z wielkim kudłaczem, Czujnym Cwibakiem. Chamski Solon miał na sobie swoją szczęśliwą sukmanę, Osrajbluzę z kapuzą, natomiast Cwibak pelerynkę w grochy, a przepasany był podwójnym lampasem, utkanym w kutasy. Przybyli oni, na te rubieże Wygwizdowa, swoim słynnym krążownikiem - Cokołem Walerium, albo zwanym też - Spotkołem was w Galerium i doznałem Histerium. Jak zwał, tak zwał, ale rzeczony korab był korabiem na schwał. Takiego właśnie, środka lokomocjum potrzebowali nasi dwaj zwycięzcy - poszukiwacze Sroca.

Przycupnęli zatem kątem przy chamskim stoliku, Cwibak kruszył się nieco bakaliami i lenił; Cham zaś cichcem coś seplenił. Pochylili głowy i dalej zaś pogadywać z cicha a półgębkiem.

Oby-Watel: „A ściubisz żyto latem?”

Cham z Solą: „A w ryj kcesz, mazaku?”

Anatolij: „Zawżdy z piesneczką milej na duszy”

Cwibak: „Zulugula, grrrrhrrr”

Tak pogwarzywszy, szeptem i szyfrem, coby wraże uszy zwiędły i skapiały, doszli jednak do konsensusu - obiecali sobie nawzajem podzielić się świątecznym jajem i udać natychmiast na peregrynacje aphelium.

Ruszyli zatem żwawo, z nerwem i z przytupem, po drodze zabijając tylko pięćdziesięciu oczajduszów, z pieśnią na ustach, z westchnieniami w biustach, gnali przesieką przez pasiekę, podjadając syte miody, gnali tak i juczyli bez prerię, aż w końcu dotarli do rzeczonego korabia, przycumowanego chyłkiem na Ostrowiu Zagajnym. Musiał być chyłkiem, albowiem Solon ścigany był przez wszelki kosmiczny śmieć padlinożerny i musiał się nieco cukać na zakrętach. Zrobiwszy pyszczek w dziubek, zacukał i zakwilił na Cokoła Histerium, a ten, zarżawszy z cicha, przycwałował z kopyta. Zarył bruzdą, parsknął, prychnął i przygarnął do swego wnętrza zdrożonych pielgrzymów, szukających awantur po świecie szerokim.

***

Lecieli zatem co koń wyskoczy penetrować Stare Wary. Otulony flakiem, Oby-Watel przyglądał się młodemu Anakijowi, jak ten walczył z pchłami na szachownicy. Na zmianę używał Mocy ze Sroca i Świetlnego Mlecza, jednak pchły się wycwaniły na tyle, że zawsze go miały w tyle. Wściekły już Anatolij, świadczył o tym pomidor na jego pulchnej twarz, wykopyrtnął piony i laufry (aż Cwibak zaryczał basem) i poszedł w kąt, puściwszy swąd od nadmiaru Mocy.

Oby-Watel zadumał się. Przeszkadzały mu w tym nieco, rozbiegłe w panice pchły, które poczęły go kąsać, w końcu jednak opite krwią, uspokojone zasnęły mu w pachwinie. Rozmyślał o tym, jakby tu wydupczyć całe stado gupików na raz. Rozmyślania te, tak go zaabsorbowały, że nie od razu zauważył wpadającego do worka mosznowego, w którym to zażywał wywczasu, rozchełstanego Chama Solo. Zapobiegliwie dłonią osłonił krocze, ale jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie, bowiem Cham wcale nie miał zamiaru go napastować.

- Wpadliśmy w turbulencjum czasowe i wszystko się teraz może wydarzyć! - zakrzyknął w pełnej erekcji. - Chowajmy się do jelit, może nas wydalą w międzyczasie.

Było jednak już za późno. Porobiły się zmarszczki i supełki, gdzieniegdzie nawet brzydkie cery fastrygą na prześcieradle czasoprzestrzennym. Skutki były nieobliczalne. Zwykłe rachuby na słynnym wzorze emcekwadrat nic nie dały; nawet wyciągnięte pośpiesznie liczydła nic nie dały, tylko wołały: "Więcej, kurwa, wódki!" Zapanował pełen chaos. Na szczęście, Cwibak, zanim całkiem się pokruszył, przypomniał sobie, że zawsze na początku był chaos i uspokojony w ten sposób wziął się za nizanie bakaliów.

Anakij, wpadł do sroca w poszukiwaniu zagubionej Mocy i utkwił tam na amen. Jednak, po pewnym czasie, wyszedł zeń zupełnie odmieniony. Okazało się bowiem, że spirala czasowa, zrobiła z niego swojego przyszłego syna bliźniaka — Zbuka Srajkartofela.

Oby-Watel, z całkiem już pomieszanymi zmysły, spojrzał w lustro i ujrzał w nim zamiast swego słoniowego z bródka oblicza, piękną Pierniczkę Zleję się do Organów. Zatem wpadł w szał i poprzewracał wszystkie garnki oraz patelnie. Uczyniwszy nielada łoskot, wskoczył pod pierzynę by się wypłakać, bo akurat, w tym momencie, dopadły go tzw. "trudne dni".

Powiało grozą.

Na szczęście, Chamowi w końcu udało się wyhamować szalonego araba i zarywszy kopytami w Niecce Aldebarańskiej, postanowili popasać, bo wszyscy już mieli dość tej wyprawy.

***

Niecka Aldebarańska, w której to osiedli nasi awanturnicy, była dziwnym miejscem na kosmicznych rubieżach. Nie obowiązywały w niej znajome prawa fizyki, zresztą, w całej tej opowieści nauka zrobiła sobie ku ku.

Tak czy siak, wędrowcy nasi, spoczęli pod krzakiem mazgrala i oddawszy się nudom sjesty po trudach i emocjach podróżnych, zapadli w nerwowy sen. Wtem jednak napędzany specyficznym odrzutem, przeleciał nad nimi wraży myśliwiec. Myśliwiec ten miał sumiasty wąs, którym powiewał nieznacznie, a zielono-bure nogawice jego portek, łopotały, wydając charakterystyczny dźwięk, niczym bełkot strumienia w roztokach. Nie był to jednak jedyny dźwięk: słychać też było ni to bulgot, ni to terkot, który wydobywał się z krocza myśliwca, żółto-brązowym oparem, dawał wzmiankowane odgłosy.

Zagadka była prosta, myśliwiec nasz, najadłszy się wiatropędnych pokarmów, przy znikomej grawitacji Niecki, siłą pierdów srogich, leciał po stycznej do ekliptyki, zostawiając po sobie wonnego mistrala.

Odurzeni tym widokiem, Cham z Cwibakiem krzyknęli: "No to chodu!". Za nimi zerwali się na miętkich nogach: Oby-Watel co stał się Pierniczką i Anakij co poczuł się Zbukiem. Wpadli w krzaki, Cwibak dostał sraki, ale tylko dla niepoznaki - musiał się otoczyć zasłoną dymną, jako najbardziej widoczny element. Kotłowali się tak przez chwilę, złapali dwa mraśne motyle, w wyniku czego złapali też oddech (bo gdyby nie ten dech, to by człowiek zdechł), gdy wtem ukazał się na błoniu, tuż za mazgralem, Wielki Jodyn. Był to nałogowy ćpacz jodyny, przez którą mówił dziwnie i zrobił się fioletowy. Jako już wiekowy kompost, pokrył się też mchem i porostem, co uczyniło jego szczeć seledynową. Zbliżył się doń nienackiem i wygardłował wte słowa: "Chędożni czasomierze, zakwitłe mleczaki latoś, wypizdi wam w ryja, sobaki" Uśmiechał się przy tym miło, wykrzywiając spalone fioletem usta. Jak zwykle, nikt z zebranych nic nie pojął, więc zgłosił się jeden z uczestników wiecu, że ma w rozporku doskonałego tłumacza, wprost z Kosmicznego Sracza i zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować, wyciągnął złociste maszynerium o zagadkowej nazwie Czy Pis Czy Po to i tak Jedno Zło, w skrócie Czypis albo Cypis.

Cypis pokłonił się elegancko główką, wyciągnął z tajemnej skrytki binokular i przetłumaczył Jodyna: "Andeluzyja sroga, zjadła wczoraj pieroga", znowuż się pokłonił i odszedł na stronę wymienić przepalony bezpiecznik.

Zebrani zaniemówili na takie dictum, ale tylko na chwilę; zaraz też zaczęli się przekrzykiwać, jeden przez drugiego nie mogąc dojść do porozumienia. Na to wszystko, Wielki Jodyn tupnął ciżmą i obwołał się Prezesem.

To wszystkich zmroziło; zerwał się nagły wicher, niebiosa zatrzęsły gromy pierońskie i ozwał się sam Prezes: "Nachlejszczyje ci obierku te pomyje z jajem?"

Postanowiono zatem przeprowadzić głosowanie na tajnym zebraniu pod krzakiem. Cwibak gryzł nerwowo rodzynki, a Pierniczka popuściła w majtki i orzekła, że uda się w pielgrzymkę do Turonia, miejsca jej jedynego Piernika. Zbuk krzyknął głośno, że ją kocha i nie puści, a Cham, że się zaraz spuści. Znowu zakotłowało od sprzecznych interesów i emocji; tymczasem już drugie słońce tego dziwnego świata chyliło się ku zachodowi, więc chcąc nie chcąc, musieli dojść do jakiegoś porozumienia i chwilowo udali się na Wschód; a za nimi powlókł się Wielki Jodyn p.o. Prezesa.

***

Szli zatem nasi wędrowcy, poszukiwacze sracza, tego kosmicznego pawlacza co skrywał moc. Szli w kierunku na Wschód, jako się rzekło w poprzednim epiwzwodzie. Szli i co raz to bardziej zaciągali ze swojska, jako ten malczik z Woskriesennej Oblasti, czy innej kwartiry. Nawet Prezes Jodyn, miast fioletu, przybrał na twarz uroczy rumień, ten krasnyj naciek niczym Krasnaja Zwiezda. Popijali wodku i bimbru (Jodyn oczywiście pociągał jodynę) i coraz to lekcej im się bieżało, a języki co raz to swawolniej obracały ozorem. Oby-Watel zalecał się do Pierniczki, śliniąc przy tym brodę obleśnie; Cham Solon podjadał Cwibaka, nie zważając na rodzynki w cieście, tylko szamał namiętnie, pocąc się przy tym obwicie. Anakij ze Zbukiem uprawiali sodomię na gór szczycie i już wstępnie obmyślali, co koń im wyskoczy.

Jednym słowem sodomia z gomorią, ruja i poróbstwo. Tylko jeden arab należyty, Cokół Hitlerium, spokojnie podążając za zboczoną gromadką, podjadał listki melisy i miał wszystko w swoim cokole.

Sielanka jednak nie trwała długo, bo oto naraz wyskoczyło trzech oczajduszów i pięciu zerwikapturów. Wyskoczyli chyłkiem, borem i lasem; jedni z gołym tyłkiem, inni ze świecącym lampasem. Cham natychmiast wyciągnął złotego Cypisa z rozporka, licząc na to, że wraży oktet struchleje na takie dictum. Co prawda nie struchlał, ale zaniemówił i zaniemógł, widząc tak groźne instrumentarium wychynięte z krocza.

Zboczeńcy nasi, wykorzystując ten erotyczny moment, schowali się ciupasem do nieustraszonego, a tak naprawdę naćpanego melisą, Cokoła Hitlerium i wypiwszy srogie miksterium, pognali co koń wyskoczy przez góry i zbocza. Cham z nadgryzionym Cwibakiem odpalili race z procy nadświetlnej i tak ich wszystkich wywiało, że nawet okiem sokolim nie zmierzysz. Mały rycerz, Fioletowo-Krasnyj Jodyn, tylko wąsa zakręcił i krzyknął bojowo: "No to Baśka, wiśta wio!" i pogalopował gibkim susem. Pierdniczka wlazła pod stół i nakryła się obrusem. Oby-Watel nie był z tego zadowolony - ale co miał zrobić? - był przez Gleję zniewolony. Cypis wynikły z krocza, rozprostowywał skrzypiący kościec i w porywie nostalgii, sprokurował sobie piszczącego towarzysza niedoli, Artura z Dewolaju, zwanego Srogim Dewotem. Tylko Anakija ze Zbukiem nigdzie nie było ani słychać, ani widać...

***

Po niecnej ucieczce z Niecki Aldebarańskiej zubożone towarzystwo wędrowało dalej, połykając parseki - lecz zostawmy ich na chwilę, by zająć się Anakijem i jego Zbukiem. Zboczyli oni bowiem i poszli bokiem, równym krokiem, przed siebie, hen. Kluczyli dość długo by zmylić ewentualnych śledczych, gdyż chcieli odrobiny intymności. Udało im się to w końcu na zboczu osowiałego manowca; przykucnęli chyłkiem i dalejże grzeszyć a sromotę okrutną wyczyniać. Jako że stanowili ze sobą jedno - Anakij był Zbukiem, a Zbuk Anakijem - samogwałcili się nawzajem, a masturbacyję wyczyniali. Onanizowali się milczkiem, dysząc jeno z sapem, albo sapali z dyszy - fakt, dysza aż dymiła, zaś dusza krwawiła. Sami jedni, samotni we dwoje, jak ja ze swoją ręką, stanowili jedność w inności, sami o sobie stanowili w swej samotności bliźniaczej - lecz każdy z nich inaczej. Zbuk anakijny lub Anakij zbuczony, każdy z nich w jedno, pępowiną złączony; niby syjamskie bliźnięta, co zamknęły swe jaźnie w jednym ciele - gwałcili się nawzajem - masturbacyjni przyjaciele.

Trwałoby to, sam nie wiem jak długo, lecz wiadomo, trza w końcu wnieść coś bardziej konstruktywnego w tę opowieść byle jaką. Przemyślawszy zatem wszelkie Za, a nawet Przeciw, postanowiłem zakłócić czynności nierządne - Anatolijno-Zbuczone - nasiębiernym napływem groźnych pancerniaków z podwórka. Pokryci oni byli lśniącymi pancerzykami w skorupkach i zacierali groźnie skrzypiące żuwaczki aż dostali sraczki. Sraczka nie sraczka, kupa nie kupa, jeśli kupa nie śmierdzi, to do dupy z taką kupą, bowiem nasi pancerni - czterej z burą suką, wydalili coś, co nie śmierdziało wcale. Skrzypieli na manowcu i wydalali, wydalinę pancerną, wcale nie mizerną, w kształcie ogórkowym - pancerni podwórkowi (job w materiu).

Nasi dwaj przyjaciele, Zboczy Anatolij plus konewka, zawstydzenie nieco, pąsem rumianym pokryci, schowali się za rumiankiem i dalejże popatrywać, kuda to wypizdi z takowo raja. Tymczasem, zielona, ogórkowa gleja (nie mylić z Gleją z Oregano, bo jej tutaj przecież nie ma, och nie, nie, nie) rozlała się zgniłym rzygiem (ogórek nazbyt ukiszony pewnikiem był) po manowcach owczych (tych osowiałych!). Tym razem coś jednak poczuliśmy - ja, czyli narrator (Bóg tego opowiadania z morałem) i Anatolijny Zbuk bez konewki. Smrodek był niewielki, zetlały - taki cuszek mały - ni to majeranek, ni pies, ni wydra, ni kapucyn obły (endemiczny gatunek trutnia tutejszego) jednak wiercił nozdrza i prowokował do kichających salw ze smarkiem plus ewentualnie z kozą pod kozetką (a nie, kozetki nie było).

Nasi bohaterowie z konewką, salwowali się więc ucieczką, w odgłosach salw i salutów, w skrzypieniu żuwaczek, po kolana w rzece z glutów.

Pamiętnik erotomana

 Dostałem w spadku po wuju komodę dębową, inkrustowaną macicznie masą perłową, czarną, lśniącą jak trumna wysokiej klasy. Mebel był antyczny, starodawny, wiekowy, zakurzony mocno; jednak ucieszyłem się zeń - wujo był dziwakiem, to dość łagodne określenie - chodziły plotki, że nie przepuścił żadnej babie, nawet z kozami podobno eksperymentował. Jednakowoż, to były raczej bajdy, z mojej wiedzy o wuju, wynikało, że był niepokornym nonkonformistą, nie szanował żadnych świętości i co najważniejsze, był majsterkowiczem-wynalazcą. Podobno, skonstruował ongi potężny wibrator w kształcie penisa i nosił go na czole, przymocowany jakimś klejem lub też innym przemysłem. Budził zgorszenie, notorycznie przyprawiał rogi szanowanym mężom, niewiastom zaś nadmuchiwał brzuchy. Jednak jako majętny, miał jakieś tantiemy z wynalazków, płacił regularnie ojcowskie należności dla swych nieślubnych dzieciątek - po czym zniknął.

Zrozpaczone matki z płaczącymi latoroślami na rękach pisały pozwy, zażalenia, kasacje i prośby o ponowne rozpatrzenie po wszystkich sądach, wszelakich instancji, ponoć nawet pisały do Strasburga czy też innej Hagi, ale nic nie wskórały. Po latach bezowocnego śledztwa, sprawy umorzono, pozwy oddalono, wuja uznano za martwego, dokonano symbolicznego pogrzebu a mnie dostała się komoda. Stary gruchot, przepatrzony z każdej strony, czy nie ma w nim coś wartościowego, w końcu po opieczętowaniu, po rocznym pobycie w magazynach Komornika Sądowego, rzeczony grat trafił do mnie jako jedynego spadkobiercy.

Miałem sentyment do mebla, ale mi zawadzał, więc koniec końców, z bólem serca, postanowiłem go porąbać i spalić.

I wówczas to, w trakcie rozbijania go siekierką, lichą i tępą dość, spomiędzy listew i deszczułek wypadła kartka zwinięta w ciasny rulonik. Złapałem ją chciwie, rozwinąłem i oczom mym ukazał się ostatni zapisek wuja:

"Truchtem, truchtem, małym truchtem. Skocznie, podskocznie idę, przeciągam, bieżę. Słoneczko igra. Hu ha! Dobrze, dobrze. No to idę sobie.

Leciutko, swawolnie nóżkami przydreptuję. Ojej, ojej, jak swawolnie. Zamigotało udkiem bladym, dziewczęcym. Kraciaście zaspódniczyło, zabielało bluzczyną prześwitującą. No no, to się zowie co się zowie, dziewczę blade, dziewiczo zasromane, oko spuszczone pod grzywką prostą.

No patrzę. Ech, ech, ech, z taką zgrzeszyć to nie grzech, ech. Myśli robaczywe, nieładne. Gdzie mi tam? Za starym. Dochodząca twierdzi, że taka to osrać by mnie nie chciała! Czy aby, aby? No całkiem bez szans? Ech?

Popatruję lubieżnie, migocze udko łydką. Ciepło, więc nie osłonięte niczym, ale blade, blade, kurcze blade. Jakąś takąś ckliwość wywołuje, chęć niesienia pomocy, tak, zaopiekować się solennie, potatusiować czule. Ugłaskać te włoski ciemne, proste, kokardkę poprawić, zapiąć guziczek,

a może rozpiąć?

Rozpiąć przypadkiem, nie nachalnie, wstydliwie, mimochodem, ale szpiegowsko, penetrująco, lubieżnie. Kuknąć, luknąć w zacienioną bladość.

O i pieprzyk tam jest. Odznacza się w cieniu intymnym. Na bladej bladości pieprzyk znamieniem kusi wzrok. I tak zanurzyć się okiem wilgotnym w te zakątki, zakamarki, w te blade krągłości, wklęsłości, pieprzyki pikantne. I tylko fale gorąca, w ten dzień skwarny, uderzają rytmicznie, gorączkę niezdrową wywołując. I tylko słoneczko zajączkami prześwituje bluzeczkę, coraz to inne tajemnice ujawniając. Dziewicze tajemnice, nieodkryte

przez nikogo jeszcze. Spłonione dziewczę, coraz to szybciej pomyka, główka spuszczona, skraśniała, lękliwe oczęta. Myrdają łydy, uda, spódniczka falująca, mrugająca. Biust nie trzymający się kupy, rozszalały pod oddechami szybkimi.

Spoko, spoko. Uśmiechy mam złośliwe, wredne, lisie, kulfejsowe, trolowe, satyrowe, lubieżne i zboczone. Pomali, pomali, a wydupczymy całe stado!

Zajdę cię a to z prawej, a to z lewej, dopadnę niewinność, zbrukam i potarmoszę, podkasam spódniczkę kraciastą, wychędożę!

Już już, dopadam, zakosami błyskawicowymi, przecinam, zacinam, brukam. Dopadam ud bladych i głową złą z uśmiechami złymi pcham się w ciasnotę ciemną, słodką, pyszną. Pcham co sił, włażę niecierpliwie, rozpycham się w tej czeluści, ciemnej, ciepłej, wilgotnej. Włażę z buciorami, bez szacunku, po chamsku. Sadowię się wygodniej, moszczę. Przezieram wzrokiem, mglisto, niepewnie, ale już się wyostrza, przejaśnia. Widzę, że biegnę, uciekam w panice. Rozszalała ze strachu. Boję się panicznie, jakiś zboczeniec mnie ściga! Serce dławi się w gardle, ciemność przed oczami! Upadam."

Przetarłem oczy, bo mi łzą zaszły, siąknąłem nosem z rozrzewnieniem, ech wuju, wuju, cóż za głupoty się cię imają! Zaśmiałem sie w duchu, bo przecież to duby smalone jakieś niewydarzone. Kto, jeśli w tym tkwi choć ziarno prawdy, by to spisał? Cnotliwe dziewczę, w które jakoby wuj się przeinaczył? No przecież to bzdura wierutna.

Co zatem się stało z wujem? Oto zagadka godna najwyższej klasy detektywa Holmesa, czy innego Poirota. Już sobie na tym orzechu zęby połamali fachowcy od wielu boleści; czas zatem zaprząc szare i nerwowe komóry do działań śledczych, wnikliwych i badawczych. Postanowiłem odkryć mroczną tajemnicę wuja i odkryć jego kryjówkę.

Ba, ale jak tego dokonać? Informacji nadzwyczajnie skąpo - wuj zniknął, przepadł, ulotnił się jak kamfora; jedyny ślad, to ten zwitek papiru, drżącą ręką zapisany maczkiem, podkreślony szlaczkiem; wywijasy przy literach, plamy atramentowe, wybroczyny jakieś nieodgadnionego pochodzenia - niby łzy, niby wysięki jakoweś, czyżby z nozdrzy? Badałem tak skwapliwie manuskrypt, nosem wodząc, niuchając, plamy interesujący miały swąd. O jakże interesujący! Zaczęło mi coś tam szemrać między półkulami, co do pochodzenia nieodgadnionych wybroczyn. Coś tam świtać, coś tam się jawić w pomrokach podświadomości. Czyżby to miały być po prostu smarki pozasychane? No jakże to tak? Tak prostacko i byle jako, wuj smarkał jak pisał, jakiś wirus niegodny i podstępny zaatakował niewinnego? I smarkał wuj i pisał te bzdurki? Ocierał nos, ocierał oczy łzawiące i wszystko to lądowało na papirze, ślady podłe zostawiając, niegodne takiego pięknego umysłu wujowskiego. Bo piękny miał umysł wuj mój szalony. I coś niebywale ciepłego spłynęło na duszę mą potarganą od wewnętrznych rozterek. Jakiś balsam czuły; jakżeż wuj mi się teraz przybliżył, zszedł z Olimpu i stał się człowiekiem, zakatarzonym, siąkającym, może i kaszlącym, piszącym w nerwistym pośpiechu, myśląc błogo o grzechu. O grzechu z małolatą!

Oj ty ty, pogroziłem palcem wujowi, ty zboczuszku, ty. Iksdeowałem do tych swoich popapranych myśli, hi hi, chichotałem w duchu. Ty zbuchu! Ty stary Bulaju co śnisz na jawie o dziewczęcych wdziękach. I smarkasz niegodnie, ej zapnij te spodnie! Zaraz, zaraz... czy to aby na pewno smarki? Ojeju, coś jeszcze z wuja mogło wystrzelić a co smarki przypomina.

Cofnąłem się od papiru z niejaka odrazą, bo to co mi w głowie zaświtało, przeraziło mnie nieco. Toś ty taki wuju? Taką to zasadzkę na mnie przygotowałeś?

Ale nie ma co! Trza brać się do analyz.

W punkcie pierwszym, czyli po primo, trza sporządzić wymaz z rozmazu. Wacikiem nasączonym w lekkim spirytusie i na szalkę petriego z tym! To już byłby punkt drugi, czyli po secundo. Wówczas to należy pobrać kropelkę wymazu, na szkiełko nanieść pipetką, przykryć drugim i pod okular mikroskopu. Poprzyglądać się temu uważnie. Oj, bardzo uważnie! Bo cóż to pojawiło się nienackiem w polu widoku? Jakowaś kijaneczka bieży, ale bez polotu, niemrawo, rozgląda się dokoła, to zaraz przycupnie, to znów się porozgląda, przepłynie jakiś tam mikrometerek i znowu postój! Co u licha? Co to za kijanka byle jaka? Żyć jej się nie chce? To jakaś kpina chyba. Wpatruję się bacznie w kijankowe perypetie, a ona znów zamyślona, zadumana, filozoficzny mars na jej gładkiej główce. Zrobiło mi się żal robaczka, pewnie tu samotna nieboga. Popatrywałem jeszcze jakąś chwilę i w końcu rozgniotłem ją na miazgę sprytnie pęsetką przemyconą, niby to przypadkiem, niechcący przecież, ale z uśmiechem złośliwym, a masz ty wuju! A masz! Z rozłupanej główki wypadły sprężynki, jakieś kody genetyczne chyba, czy inne szyfry i zagwozdki. Pozbierałem je skwapliwie do mieszka, by nie uronić ani jednego, o nie! I zadowolony wielce z oględzin i dotychczasowego śledztwa, pognałem z łupem do lasu, gdzie miałem tajną kryjówkę w starej dziupli starodrzewa.

W dziupli już bywszy, ogarnąłem nieco trociny, wyciągnąłem z dziury po sęku apparat miniaturowej wielkości, który po wychynięciu rozłożył się jak parasol i zaprezentował całe swe bogactwo laboratoryjne. Czegóż tam nie było? A to menzurki szklanne, a to retorty łabędzie, a to tygle żeliwne i inne statywy, a trójnogi palczaste.

Wyciągnąłem zza pazuchy i wysypałem zawartość do ekstraktora z mieszka pierwszego, następnie z Mieszka II Starego i już, już sięgałem po Bolesława Chrobrego, gdy dłoń ma zawisła w pustce. Na szczęście w porę otrzeźwiałem i zdałem sobie sprawę, że nie mam do dyspozycji całego Pocztu Królów Polskich, tylko jeno te dwa mieszki ze sprężynkami skodziałymi, zaślimaczonymi wujowsko, do analizy dna i DNA gotowymi. Jakoż, po wyizolowaniu w miarę to czystego ekstraktu jądrowego, moja prawa dłoń zawisła w pustce po nieudanym poszukiwaniu Chrobrego, przejawiła z nagła spontaniczną żywiołowość i zapaskudziła mi materiał badawczy jakimś sierściuchem.

Czy to był szczur, ale kudy szczur w dziupli? Czy to był inny gryzoń w postaci wiewióra drapieżnego, nie wiem, nie znam się zbytnio na gryzoniach. Jedno jeno mogę rzec, szczur ten miał mało szczurzy ogon.

Zapaskudzony materiał, jednakowoż pojechał do inkubatora, w którym to miało nastąpić wyklucie się wuja, a przyczyniła się do tego mocarnie zbuntowana prawica. Królewsko było mi to nie na rękę, lecz cóż począć? Zapaskudzony wuj wiewiórką począł się właśnie dzielić i mnożyć, nawet przez moment nastąpiło wyciąganie jakiegoś pierwiastka, ale wnet nastąpiło potęgowanie i całkowanie. Wyprowadzony wielomian przed nawias klamrowy - temu wielomian, bo wuj wiele miał imion, został potraktowany z góry jako liczba zespolona i dalejże wyciągać zeń jednostki urojone! Aż się cały spociłem, patrząc na te ekwilibrystyki algebraiczne, lecz w końcu odetchnąłem z ulgą - pojawiła się bowiem Zygota!

Czyli, byłem już w domu, a własciwiej, w tajnej dziupli starego starodrzewu, której powstanie wiąże się z inną osobliwą historią.

Otóż, młodym knurem bywszy, jeszcze za czasów Neandertalów Niewyprostowanych, niedawno co zlazłszy z drzewa; zapałałem okrutną rządzą. Stałem pod wysokim jaworem z rozpiętym rozporem i szukałem ujścia. Mój wzrok padł na pień rozłożystego drzewa z dumnie nastroszoną koroną, niczym jakiś drewniany król, albo li królowa.

Zęby miałem mocne, ostre, lśniące żółcią, wgryzłem się zatem w korę, żarłem pniaka nieboraka, niczym wściekły bóbr i wygryzłem, plując trotami, dziurę.

Podniecony wielce, wyruchałem jawora, w pięć minut później pognałem w oczerety by po kwadransie znowu spółkować drewnianie. I tak to trwało tygodniami, miesiącami, latami, aż drzewo spuchło, nadęło się, zaciążyło mocno, powstała komnata, wyślizgana i wyrzeźbiona ostrym mym dłutem, w wieloletnim znoju - jakaś taka sprośna dziupla zboczona. Jako że pustką zionęła, potomstwa nijakiego tam nie znalazłszy, smutny już nieco, kuśka zmarnowana zwisła żenująco, wlazłem byłem w dziuplę, niczym jakiś bękart i zamieszkałem tam aż do czasów współczesnych, wujowskich, nowoczesnych bardzo.