wtorek, 24 listopada 2015

Szakal, to brzmi durnie.


Ja, Wielki Szakal Zwycięzca, efekt dziurawego kondoma, postanowiłem zrobić kupę.
Niech was to jednak nie zmyli. Nie chodzi o zwykłe, tradycyjne wypróżnienie się.
To by było zbyt proste.
Chodzi o zrobienie kupy w sposób nowoczesny, awangardowy, zgodny z najnowszymi
osiągnięciami w tej dziedzinie. Nie chodzi tylko o ultra nowoczesny kibel, podświetlany,
z masażem odbytu i jąder, nastrojową muzyczką w tle, z aromatem fiołków i biczami wodnymi.
Nie.
Najnowszym odkryciem w tej dziedzinie - kaprologii, jest wirtualny, podłączony bezprzewodowo
z mediami społecznościowymi, papier toaletowy.
Postanowiłem sprawdzić jak działa to szczytowe osiągnięcie myśli, wydalonej z wytężonych
gigantyczną pracą umysłową ganglionów mózgowia.
Wszedłem do wucetu i rozejrzałem się bezradnie - tylko biel fajansowych ścian, lustrzana
podłoga i sufit, i ani śladu kibelka. Za to unosił się aromat fiołków i nastrojowa muzyka,
ostatni przebój z kibla rodem "Zrób mi tę kupę, zrób mi ją już, natychmiast"
W desperacji, ściągnąłem moje jedwabne gatki i już chciałem nasrać po prostu na lśniące
kafle, gdy nagle coś kopnęło mnie z rozmachem w tyłek. Jęknąłem i zatoczyłem się zgodnie
z wektorem przyłożonej do mego pośladka, siły. A siła ta była, oj była...i znalazłem się
odbytem nad kaflem numer sześćdziesiąt dziewięć, który ujawnił swą pustkę.
A więc to tu! To w tym właśnie miejscu oddaje się kał i mocz - to było dla ,mnie zupełnie
nowe doznanie. Wypróżniłem się ze wszystkich mych otworów dokładnie i starannie i poczułem
wiew. Zefirek połaskotał po czułych miejscach, popieścił delikatnie kwietnym aromatem, odkaził
okolice krocza z przyległościami naświetlaniem i fleszami, po czym subtelnie kopnął mnie w tyłek.
To był sygnał, że koniec przyjemności.

Niepokoiło mnie tylko nieco, jak się ma to wszystko z mediami społecznościowymi, do których
jakoby, byłem cały czas podłączony. Odpaliwszy fejsunia dowiedziałem się o co chodzi, te błyski
i flesze, to były robione zdjęcia, które znalazły się na mojej osi czasu.
To taki znak czasu.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Rewolucja


Zupa była tak rybna, że aż ości zgrzytały. Bukietem waliło po nozdrzach. Etyloamina, kurwa.
Ale nie ma co, ośmiorniczki w cukrze na deser zadowoliły porysowane ościami 
podniebienia.
Teraz mała czarna z bubrem jako przystawką, kucharka zaniosła się czkawką. Oby nie pijacką.
Wywlekamy się sturlani na zewnątrz. Czuć powiew zimy.
Kawki stadami wylatują zza węgła, miny mamy harde, pyszne. Wypełnione żołądki buzują, 
co raz strzelamy na wiwat. Szczególnie Szczygieł dał do wiwatu, salutując na baczność. 
Czarna kawka spojrzała z ukosa. Salut jej nie spłoszył.
"Już z Aurory wystrzał padł" - Szczygieł padł, a za nim Skowronek. Kawki wydziobują im 
oczy.
Pelikan zerwał się do ociężałego lotu, podskakując śmiesznie raz na jednej a raz 
na drugiej nodze.
Brzuchy ciążą. Grawitują w kierunku rozwiązania nabrzmiałego wodami problemu.
W końcu Pelikan zerwał z pępowiną i się wzniósł. Wszyscy podnieśli wzrok, zatoczył 
się ciężkim kołem i padł. Tuż pod latarnią, gdzie podobno najciemniej.

środa, 4 listopada 2015

Nawiedzony dom

"W tym domu straszy" co mi tam.
Skrzypiałem podłogami drewnianymi, kichałem kurzem, kleiłem pajęczynami. Łaziłem, niuchałem,
szukałem duchów. Oblazłem mrówkami truchło ptaka, pofrunąłem muchami za zapachem zakisłego moczu.
Na kafelkach wykaligrafowane skrzepy krwi, strzępy myśli, tych co tu już nie ma.

Wszedłem na stryszek. Ostrożnie, pomalutku, bo już czułem, że coś się święci. Tak, tak, uśmiechnąłem się
szeroko, zwycięsko. U ostro spadzistego sufitu dyndało sobie ciało, och, ach, to ciało sobie dyndało!
Podbiegłem do wisielca i rozbujałem ciało i bujało się śmiało. I jeszcze by się chciało.
Śmiałem się i płakałem, bo to ja sobie wisiałem, na konopnym sznurze, w czarnym garniturze.

niedziela, 1 listopada 2015

Dzień Szakala

Pewien kojot o imieniu Szakal, albo szakal o imieniu Kojot, dokładnie nie pamiętam, postanowił
zostać Królem Dżungli. Tak jest Królem, a może nawet Carem Dżungli. Tak, raczej chodziło o Cara.
A zatem, nasz Car kojot o imieniu Szakal, albo na odwrót, postanowił zostać Carem.
Niestety, miał liczne kompleksy, gdy przeglądał się w lustrze i porównywał z wyglądem mocarnego
Lwa, widział się marnym chucherkiem i ta nieznośna, wiecznie lejąca się ślina z pyska. Szakal Kojot,
obojga imion aż zawył z wściekłości. Siorbnął śliną i udał się w dżunglę.
Wściekły jak szakal, bieżył żwawo poprzez chaszcze i ostępy, i wypatrywał bystro bystrzyny bo
chciał też zażyć porannych ablucji. W końcu dostrzegł prześwit w przesiece i zoczył zdrój mrawo
płynący. Już miał się rozchędożyć, już sięgał łapą w majtki, gdy nagle, zza oczeretu wychynęła
łania Ania.
Łania, widząc przyszłego Cara spłonęła rumieńcem żywcem. Zatrzepotała rzęsami, aż zerwał
się wiaterek zefirek i zerwał kuse majtasy naszego bohatera.

E nie...Muszę zaprzestać, wyobraźnia mnie sprowadza na jakieś manowce.
Lepiej inaczej. Otóż nasz Szakal Zwycięzca, galopując poprzez knieje, spotkał owce. Albo raczej
owcę. Owca Beata miała tez Barana brata, ale jego akurat wówczas nie było.
Samotna owca Beata skubała samotnie trawę i beczała żałośnie. Beczała marząc o wiośnie, kiedy
to trawa najbujniej rośnie. Szakal, przyhamował z piskiem hamulców na cztery łapy i stanąwszy jak
wryty, popatrzył groźnie na swą przyszłą poddaną. Patrząc groźnie, począł ją instruować, jak ma
przeżuwać i skubać trawę, jak omijać zeschłe łodygi i zeschłe kupy. Począł ją instruować, żeby
chcąc się wypróżnić, odchodziła na stronę i takie tam inne instrukcje, które były dla owcy bardzo
ważkie i stanowiły istotę jej owczego bytu.
Owca to wszystko bardzo dobrze wiedziała, albowiem wiedzę tę wyssała z mlekiem matki, ale kiwała
łbem potakująco, jakby się z naszym szakalem w pełni zgadzała i aprobowała w zupełności jego
tok myślenia.
Dumny z siebie Szakal postanowił, po tej udanej owczej edukacji, że pójdzie w ciemny zwierzostan
z kagankiem oliwnym swego światła intelektu i w ten sposób pokona Króla Lwa - jak nie siłą to
rozumem.
Na swej długiej i znojnej drodze ku oświeceniu maluczkich, napotykał różne zwierzaczki, a to
trzy króliczki puszyste, a to dwa łabędzie srebrzyste, a to stado jelonków płowych, a to klucz
pelikanów kaczodziobych. I wszystkie je pouczał, nauczał, edukował, poziomował i pionował,
jak mają żyć by żyło się im lepiej.
Król Lew, tylko początkowo wzruszał barczystymi ramionami, na dochodzące doń wieści z królestwa
o poczynaniach szakala, ale jak ten zaczął się mianować nowym królem czy też carem, Lew wpadł w
wściekłość.
Zatupotał, załomotał królewskimi, złoconymi ciżmami, ubrał berło, zdjął koronę, a może na odwrót,
rozwiesił na sznurówkach przepocone onuce, poprawił troki, zrobił dwa kroki, jeden w przód, drugi
rakiem i stanął okrakiem.
Marsem zmarszczył srogie czoło, rozejrzał się na struchlałą świtę wokoło i rzekł basem - musimy
coś zrobić z tym kutasem, zmiażdżę go swym kurewskim obcasem, znaczy, królewskim, ale zazna
kurewskiego bólu pod królewskim obcasem złoconej ciżmy pancernej, nitowanej ćwiekiem spiżowym.
To rzekł srogi Król i wydał rozkaz, by pojmać i zadać ból.
Poszły zatem szpiegi na przeszpiegi, rozesłano zbrojnych z wiciami, nakazano odmawiać pacierze,
odmawiać jałmużny, wzięto w dyby wszystkich podróżnych, umajono gilotyny, zaprzestano święceń
w Świątyni i rozkazano trzepać pierzyny.
Dziwne te były polecenia zwierzchności, zwierzostan się dziwował, ale skrupulatnie wypełniano wszelkie
wytyczne, albowiem, tutejszy zwierzyniec nader posłuszny był.
Wiele to jednak nie dało, Szakalus Kojotus jakoby pod ziemię się zapadł - jedni prawili, że widziano go
kątem u łani Ani, inni, że bokiem u owcy Beaty, jeszcze inniejsi, że u brata Barana zażywał wywczasu.

Dopiero, jeden wędrowny pokrowiec, zdradził okrutną tajemnicę Szakala Ziemniaka. Otóż, widząc co się
święci, poszedł był na górę Gołotę, tam znalazł wiekową wierzbę z dziuplą wiewiórczą i po krótkich ale
zaciętych negocjacjach z tamtejszą rezydentką, wydzierżawił wierzbową kryjówkę na czas nieokreślony,
za garść orzeszków arachidowych i tam dożywszy późnej starości dokonał cnie żywota na Wzgórzu
Gołota jak ostatni idiota.
Koniec bajki.