piątek, 28 sierpnia 2015

kątownik uczuć



kątem oka zobaczyłem ją
stała w kącie
kąciki ust miała opuszczone
jakby płakała

kantem dłoni wytarła nos
nie kantowała
naprawdę płakała

kontemplowałem widok ten
ukontentowany malkontent

środa, 26 sierpnia 2015

Pokalane poczęcie


Wisiałem pod sufitem, oczy mi świeciły, jak małe lampki. Nagi, w krzesełku z uprzęży,
robiłem tę kupę cały spotniały.
Kapało ze mnie, zrobiła się już kałuża z wydzielin. W końcu, z ostatnim jękiem, wyślizgnęło
się to ze mnie, mały kadłubek bez rączek. Plasnęło z rozbryzgiem. Ulga.

"Trochę lipa, że bez rączek" - cytat z klasyka.

K. moja żona dopominała się o resztę. Jaką resztę, kobieto? No, rączki, gdzie rączki?
Nie będzie rączek, nic nie będzie.
No to wiś sobie dalej, aż wysrasz wszystko, razem z flakami.
No to wisiałem, jak ochłap mięsa i srałem. I faktycznie, najpierw wypadł odbyt, a zanim cała
reszta. Dziwnie tak było patrzeć na kupkę parujących jelit, ale rączek nie było.
Posmutniałem.
Na frasunek - modlitwa, to jedyny ratunek.
Poleciały ojczenasze, zdrowaśki, reszty nie znałem.

Pacierze klepiesz? Trzeba klęczeć, a nie wisieć. To mój krzyż, kobieto.

wtorek, 25 sierpnia 2015

brum brum brum



przewróciłem się na przód
głową padam do swych ust
wtykam palce między oczy
z nosa juchą coś mi broczy

popatruję nań z wysoka
z głowy płynie krwawa ropa
ludzi zebrał się już tłum
autka jeżdżą brum brum brum

przysiadł gołąb patrzy bokiem
ludzie idą równym krokiem
maszeruje cały tłum
czołgi jeżdżą brum brum brum

Kawa Papierosy Melisa



Wybudzam się kawą powoli, jeszcze resztki ze snów się kołaczą. Potrząsam pustą łupiną,
stukoczą jałowe myśli. Wypijam kolejne łyki pod nikotynowy dym i czekam aż mi się ziści
ostatni proroczy sen.
Papieros za papierosem, rozpędza przede mną dym i mrużę oczy przeciągle, ziewając prosto
ci w twarz.

Słucham twojego oddechu, zgrzytasz zębami przez sen. Jęczysz dziwne wyrazy, jakieś zaczątki słów.

Stoję nad twoim ciałem, całunem okryta już. Jeszcze tylko mi zostało melisę zaparzyć znów.
Na dobry sen bez niespodzianek. Dość mam już proroczych snów.

Mój żeś



Ponownie postanowiłem wykopać swoją indywidualną wyspę bezludną.
Tym razem wykop prowadziłem w iłach marglastych. Szło ciężko, ale ściany były stabilne.
Po roku zaryłem w głaz. Tunel prowadził donikąd.
Tak mi się przynajmniej zdawało, zrobiłem jednak podkop, głaz zadrgał i nieco
osiadł. Z duszą na ramieniu, wślizgnąłem się w przestrzeń poza - głaz zasłaniał
tajną komorę, dziesięć metrów pod ziemią.

Już kilka lat robinsonuję w komorze. Właściwie to w komórce. Ma kształt jaja. Menu
dość jednostajne, dżdżownice i korzonki. Przeciekająca gruntowa woda podskórna
dostarcza mi niezbędnej wilgoci.

Postanowiłem spisać swoje przemyślenia w kamiennym notatniku. Palec unurzany w kale
posłużył mi za wieczne pióro.

"Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną.
Nie będziesz wzywał imienia Boga twego nadaremno.
Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.
Czcij ojca swego i matkę swoją.
Nie zabijaj.
Nie cudzołóż.
Nie kradnij.
Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu.
Nie pożądaj żony bliźniego swego.
Ani żadnej rzeczy, która jego jest."

niedziela, 23 sierpnia 2015

Akcja Sisior



Szuru buru, szuru buru.
Słyszę i nie dowierzam. Coś uparcie szura. Wyciągam szyję i nasłuchuję, próbuję
zlokalizować dźwięki. Nic z tego. Szuranie i buranie rozlega się wszędzie. W pewnym
momencie chichot. No tego to już za wiele! Wstaję gwałtownie z łóżka, podchodzę do
różnych kątów, ściany badam, drzwi sprawdzam. Spoglądam podejrzliwie na lampę.
O, pajęczyna, jaka ogromna, nigdy jej wcześniej nie widziałem, ale kontemplację
przerywa mi głosik. jakby mysz piszczała: Sisio, Sisio!
Kurwa, jaki sisior?
To już nie przelewki, duchy albo co gorsza delirka, popatrzyłem na puste butelki
z obrzydzeniem. Wtem powietrze zadrgało, jakby ściął je nagły mróz, zawinęło się
w kłębek i moim wybałuszonym oczom ukazało się oblicze.
Oblicze jakiejś dziewuchy, uśmiechała się głupawo, język miała lekko wystający
i mrugała nerwowo oczami.
- Sisio, Sisio! - mamlała. Rozdziawiła usta, jakby mnie chciała połknąć i wycharczała:
- Sisiooooo - włosy mi stanęły dęba. Zamachałem rękami, jakbym chciał odgonić potwora.
Prawie z płaczem tak machałem i darłem się jak szalony:
-Rany boskie, przysięgam na wszystkie świętości, koniec z piciem i łatwymi dziwkami,
tylko idź już sobie! - skowytałem padając na kolana.
Sąsiad z góry zaczął stukać. Sąsiad z dołu zaczął pukać. Sąsiadka zza ściany zaczęła
histeryzować, a ja klęczałem i modliłem się do wszystkich świętych i do wszystkich
diabłów, coby pozbyć się zmory.
Koniec końców, śniady homoseksualista, co mieszkał na przeciwko, wezwał straż pożarną.
Strażacy, jak to strażacy, weszli oknem, weszli drzwiami z futrynami i ugasili pożar.

środa, 19 sierpnia 2015

Żelujże Żeglarzu



Było już późno, ale ja wyszykowany na tip top.
Braki w uzębieniu uzupełnione, włos wyczesany pod włos, buty wyglansowane, bródka uczerniona
flamastrem, krocze wydepilowane.
Jeszcze ostatnie spojrzenie w lustro - tak! jestem zrobiony na bóstwo.
Pełen werwy okiełznałem nerwy i wybiegłem z mieszkania z przytupem, troszkę jeno podkręcając
lewym butem. Poszedłem znanym tylko mi skrótem.
Spotkałem po drodze Wańkę Wstańkę co od dawna drzemał w przydrożnym rowie i nie wstawał.
Oczekiwał końca świata a tak na prawdę to na brata. Na brata mulata co miał dwa lata do odsiadki.
Minąłem Wańkę jak sen jaki zły i poszedłem dalej.
Zbliżałem sie do Centrum, brama w bramę stały latarnie oblepione przez całujące się ćmy.
Wszedłem w pierwszą z brzegu. Sezamowe wrota stały otworem, wąskie schodki w kamienne
podziemia, niebieskie światła i czterdziestu rozbójników Alibaby.
Wymówiłem tajemnicze zaklęcie przy pomocy zwitka banknotów i dokonało się to o czym marzyłem
od tygodnia. Gęsta mgła, sztylety laserów, muzyka techniczna. Poniosło mnie gdzie wzrok nie sięga.
Z trudem wymacałem barmana, dumnie pokazałem stygmatyczną pieczęć na przedramieniu.
Dżin z tonikiem, słomka i cytrynka. Tak uzbrojony ruszyłem w bój mój ostatni.
Przedzierałem się przez zamglone, drgające ciała. Trupie kolory ożywiały wyobraźnię. Ciągnąłem
słomkę i przebijałem się głową przez mur. W końcu dopadłem, zaciszna salka, ledwo kilka osób,
nieprzytomne oczy.
Osiadłem na mieliźnie z trudem utrudzonego żeglarza, siadłem przy ciężkiej ławie niby
korabiu Robinsona. Zjadłem cytrynkę. Zza pazuchy wymanewrowałem flaszkę, ulałem co nieco.
Ostre dźwięki i szpady laserne nawet tu docierały, ale przytłumione i bez tej mocy.
Zbędną słomkę wyplułem na podłogę i pociągnąłem drinka. Pływałem razem z kajutą na wzburzonym
morzu, rudy bosman znów polał. Było ostro, zbyt ostro, zacząłem tracić poczucie rzeczywistości
i miałem pierwsze objawy choroby morskiej. Wyskoczyłem za burtę.
Chłodna toń orzeźwiła mnie nieco.
Dostrzegłem latarnię morską a przy niej syrenę, podpierała ją jakby się miała zawalić.
- Dokąd to żeglarzu? - zaśpiewała syrenim głosem.
- Przekraczam Rubikon - zakrakałem.
Popłynęła ze mną.
***
Obudziłem się nad ranem w kałuży moczu i niedopitej wódki.

piątek, 14 sierpnia 2015

.Planeta Haruu-Buruu


Koczownik 31-45 3214
Po zataszczeniu ciężkiej upiornie Planety Lumpex na korabia, zakręciłem frygą
i poleciałem dalej.
Mijałem Męczydupne Mgławice, Buldupne Plejady ale nie zatrzymywałem się.
Wolałem spokojniejsze rewiry.
Obrałem jako azymut truchło muchy na ekranie. Poleciałem na wprost jej żuwaczek.
W okolicach prawego, zwichrowanego skrzydła, dojrzałem małą, upstrzoną krostami
planetkę. Wirowała jak szalona wokół swojej osi i obiegała zataczającym się biegiem
gwiazdkę o dziwnym wyglądzie. Gwiazdka świeciła przytłumionym, brudnym światłem,
była spłaszczona, przypominała trochę bułkę kajzerkę.
Postanowiłem wylądować na planetce.
Jako poważny kosmonauta - eksplorator, narychtowałem rynsztunek i odmierzonym
krokiem zwiadowczym wychynąłem nań.
Pierwsze wrażenia były dosadne. Małe krety z rodzaju kretówek (kretki) błyskawicznie
okopały się na pozycjach. Wydawały gardłowe rozkazy.
Haruu i Buruu bez przerwy rozbrzmiewało. Świdrujące oczka spoglądały nieżyczliwie.
Kretki, owszem, kłaniały się w pas ale uśmiechały półgębkiem. Stroszyły wąsy.
Byłem pełen obaw.
Wyciągnąłem ciupagę zza pasa, to je nieco zmitygowało. Zażenowanie pokryły gorliwym
przygładzaniem włosia.
Kichnąłem salwą - salwowały się ucieczką. Nie byłbym sobą, żebym nie zapolował na
okaz miejscowej fauny i flory. Okazja nadarzyła się wnet.
Wdepnąłem kończyną w kopczyk. Kopczyk eksplodował kretkami, łapałem je w locie
siatką na motyle. Uzbierałem tuzin w tydzień.
Popasałem chwilę na siole, jadłem chleb ze smalcem zakąszając miejscową borowiną.
Zebrałem się do kupy, pozbierałem łupy i hyc do chałupy.

czwartek, 13 sierpnia 2015

.Kokodżambo



Pojechałem do Celestynowa. Spotkałem tam Przystojnego Ziutka co miał małego fiutka.
Wypiliśmy po kielichu.
- Sto lat Ziucie! Ty mały fiucie - wódka przelewała się małym wodospadem Niagara.
Wpadała z hukiem w nasze gardła i rozbryzgiwała na wszystkie strony.
Strony były mocno zbulwersowane.
- No jakżeż tak można? Widziała pani, co tu się wyrabia?.- kwoczyła jedna ze stron.
- No kukuryku na patyku! - zagdakała druga. Trzecia milczała z potępieniem.
Udaliśmy się zatem na stronę.
Ziutek zakąszał rabarbarem. Ja stanąłem za barem.
- Polewaj! - zakrzyknął bojowo.
Spłynęliśmy na suchego przestwór oceanu. Wódka płynęła z nami. Wieszcz nam
świerszczył do ucha ciche litanie. Popłynęły wódczane łzy, tak pięknie pachniały bzy.

Dwa stoliki dalej spotkaliśmy się pod blatem. Ziutek chrapał, ja sikałem.
Pięknie jest tak spotkać się po latach kulturalnej abstynencji.
W końcu Ziutek ma ukończone dwa fakultety, a ja w końcu trafiłem do toalety.

wtorek, 11 sierpnia 2015

Mała Robinsonada - Planeta Lumpex



Czajownik 20 3214
Lecimy, właściwie już tylko ja lecę.
Reszta towarzyszy opuściła naszą małą kapsułę. Józef postanowił zostać na Kurzej Łapce,
tak nazwał tę asteroidę i został tam sam jak palec. Bonifacy zasiedlił Margarynę, całkiem
sporą kometę, jej brudno-lodowa powierzchnia bardziej przypominała smalec ze skwarkami,
ale Bonifacy zaparł się przy tej nazwie. Zbudował sobie igloo.
Genowefa, jedyna kobieta pośród załogantów, w czasie swoich trudnych dni, z płaczem
postanowiła zasiedlić nowo odkrytą, moherową planetę, o przewrotnej nazwie Moher One
nadanej przez zgryźliwego ostatnio Zenobiusza, który nie wytrzymawszy Silence Universe
wskoczył na nadlatującego właśnie meteoroida.
Tak więc zostałem całkiem sam.
Ja, Symeon Pankracy Czwarty, postanowiłem pisać ten dziennik, coby pamięć o nas nie
zagasła.

Plejownik 21-25 3214
Wstałem świtkiem, właśnie Biały Karzeł rozgonił nocne koszmary, gdy moim oczom ukazała
się brudna, okuta na brzegach skrzynia. Miała zamczyste wieko i obluzowany jeden zawias.
Wykonałem pomiary. Albedo miała nikłe, siła ciążenia tez na niej nie była imponująca.
Wirowała statecznie wokół osi, z niewielka precesją, to pewnie wpływ tego obluzowanego
zawiasu. Nawet lekko skrzypiała przy obrotach dobowych. na jednym jej rogu zauważyłem
dziurę, jakby wygryzioną przez myszy.
Postanowiłem tam właśnie się udać.
Zadokowałem korabia na jednym z nitów i ostrożnie wysiadłem z pojazdu. Udałem się w
kierunku wygryzionej dziury. Powitała mnie ciemność otchłani, w którą, uważając na drzazgi,
ostrożnie się wsunąłem. Potknąłem się kilkukrotnie o jakieś rupiecie, ale dzielnie podążałem
dalej. Ilość kurzu była powalająca. Dobrze, że jako kosmonauta - zwiadowca, nie cierpię
na alergię. Ogarnąłem nieco zwisające wszędy pajęczyny, gdy zauważyłem mniejszą skrzynię.
Otwarłem ostrożnie wieko i oczom mym ukazał się niezwykły widok.
Piękny, malowniczy, wręcz bajkowy świat, zaludniony liczną gromadą brodatych lumpków.
Chodzili, biegali, nerwowo się rozglądając i zbierając, a to pety leżące na ulicach ich
bajkowego miasteczka, a to puszki po piwach, a to butelki.
Ubrani byli w czarne chałaty i nosili wysokie, cylindryczne nakrycia głowy.
Czasami dochodziło do ostrych starć, gdy znaleziony pet okazywał się wyjątkowo okazały,
albo w puszce było jeszcze sporo piwa.
Uśmiechnąłem się ciepło do tych ludzików, jak Bóg z niebios i ostrożnie zamknąłem skrzynię.

sobota, 1 sierpnia 2015

ćma

dopijam kolejną kawę
zabijam kolejne dziecko
zapalam kolejnego papierosa
kolejka duchów w dymie
widma płaczą nad filiżanką
kolejna popielniczka
strzępki rozmów
szepty i krzyki
zimny blat stolika
czas na rachunek sumienia
kolejny banknot
gaszę papierosa
smak kawowych fusów tak gorzki

ćma atakuje latarnię
chodnik prowadzi donikąd
kolejna ulica
kolejna knajpa
kolejne potknięcie w zyciu

w dziesięć minet

Uwielbiam to robić. Jestem niezaprzeczalnym wirtuozem języka. Kobiety mdleją i szaleją.
Jestem ich bogiem.
Lata praktyki, wielokrotnych treningów, uczyniły ze mnie mistrza.
Nie zawsze tak było.
Na początku brzydziłem się, robiłem to na przymus, ale stopniowo przekonywałem się coraz
bardziej, w końcu pokochałem, a ostatecznie wpadłem w nałóg.
Teraz jednak postanowiłem pobić rekord Guinessa. Dobrałem dziesięć odpowiednich
ochotniczek, każda z nich, musiała być w przedziale wiekowym osiemnaście do dwadzieścia
pięć, taki mój kaprys. Oczywiście, musiały być też zdrowe i prawidłowo zbudowane, ale to
koniec wymogów. Nie musiały być piękne, to nie miało znaczenia, liczyło się co inne.

I udało mi się! Dziesięć minet w dziesięć minut.