sobota, 12 grudnia 2015

888

Bunt w obozie koncentracyjnym "Arbeit macht frei" dzwoni w uszach wysokim napięciem. Rezystorami zwarte zwoje dwóch półkul mózgowych, biegniesz na oślep w bydlęcym wagonie, na skazanie, bo Bóg tak chciał.
Tłuszcz skwierczy, jak na patelni, dymami zasnute niebo wronami. Tylko ciepły, czerwony deszcz rozsiewa cętki na białym śniegu.a popiół krematoriów użyźnia okoliczne pola.
Bo Bóg tak chciał.

środa, 9 grudnia 2015

.wiersz o cudzie (poezja kaowa)


spotkałem raz kretyna
co dupę wypinał
podchodzili ludzie
mówili o cudzie
gdy z dupy wyszła kupa

wielka jak chałupa

ido świenta


Zbliżają się Święta
czy każdy z nas pamięta
by pójść do Biedronki
i kupić kilo mielonki?
By kupić kilo kiełbasy
i inne rarytasy?

By kupić w occie śledzie
i świnię w galarecie?
I karpia nabądź kochany
najlepiej dwa kilogramy
i kilka bochenków chleba
bo jeść przecież potrzeba

A o szynce nie zapominaj
bo taki już nasz obyczaj
że Święta wtedy udane
gdy pieniądze dobrze wysrane

wtorek, 24 listopada 2015

Szakal, to brzmi durnie.


Ja, Wielki Szakal Zwycięzca, efekt dziurawego kondoma, postanowiłem zrobić kupę.
Niech was to jednak nie zmyli. Nie chodzi o zwykłe, tradycyjne wypróżnienie się.
To by było zbyt proste.
Chodzi o zrobienie kupy w sposób nowoczesny, awangardowy, zgodny z najnowszymi
osiągnięciami w tej dziedzinie. Nie chodzi tylko o ultra nowoczesny kibel, podświetlany,
z masażem odbytu i jąder, nastrojową muzyczką w tle, z aromatem fiołków i biczami wodnymi.
Nie.
Najnowszym odkryciem w tej dziedzinie - kaprologii, jest wirtualny, podłączony bezprzewodowo
z mediami społecznościowymi, papier toaletowy.
Postanowiłem sprawdzić jak działa to szczytowe osiągnięcie myśli, wydalonej z wytężonych
gigantyczną pracą umysłową ganglionów mózgowia.
Wszedłem do wucetu i rozejrzałem się bezradnie - tylko biel fajansowych ścian, lustrzana
podłoga i sufit, i ani śladu kibelka. Za to unosił się aromat fiołków i nastrojowa muzyka,
ostatni przebój z kibla rodem "Zrób mi tę kupę, zrób mi ją już, natychmiast"
W desperacji, ściągnąłem moje jedwabne gatki i już chciałem nasrać po prostu na lśniące
kafle, gdy nagle coś kopnęło mnie z rozmachem w tyłek. Jęknąłem i zatoczyłem się zgodnie
z wektorem przyłożonej do mego pośladka, siły. A siła ta była, oj była...i znalazłem się
odbytem nad kaflem numer sześćdziesiąt dziewięć, który ujawnił swą pustkę.
A więc to tu! To w tym właśnie miejscu oddaje się kał i mocz - to było dla ,mnie zupełnie
nowe doznanie. Wypróżniłem się ze wszystkich mych otworów dokładnie i starannie i poczułem
wiew. Zefirek połaskotał po czułych miejscach, popieścił delikatnie kwietnym aromatem, odkaził
okolice krocza z przyległościami naświetlaniem i fleszami, po czym subtelnie kopnął mnie w tyłek.
To był sygnał, że koniec przyjemności.

Niepokoiło mnie tylko nieco, jak się ma to wszystko z mediami społecznościowymi, do których
jakoby, byłem cały czas podłączony. Odpaliwszy fejsunia dowiedziałem się o co chodzi, te błyski
i flesze, to były robione zdjęcia, które znalazły się na mojej osi czasu.
To taki znak czasu.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Rewolucja


Zupa była tak rybna, że aż ości zgrzytały. Bukietem waliło po nozdrzach. Etyloamina, kurwa.
Ale nie ma co, ośmiorniczki w cukrze na deser zadowoliły porysowane ościami 
podniebienia.
Teraz mała czarna z bubrem jako przystawką, kucharka zaniosła się czkawką. Oby nie pijacką.
Wywlekamy się sturlani na zewnątrz. Czuć powiew zimy.
Kawki stadami wylatują zza węgła, miny mamy harde, pyszne. Wypełnione żołądki buzują, 
co raz strzelamy na wiwat. Szczególnie Szczygieł dał do wiwatu, salutując na baczność. 
Czarna kawka spojrzała z ukosa. Salut jej nie spłoszył.
"Już z Aurory wystrzał padł" - Szczygieł padł, a za nim Skowronek. Kawki wydziobują im 
oczy.
Pelikan zerwał się do ociężałego lotu, podskakując śmiesznie raz na jednej a raz 
na drugiej nodze.
Brzuchy ciążą. Grawitują w kierunku rozwiązania nabrzmiałego wodami problemu.
W końcu Pelikan zerwał z pępowiną i się wzniósł. Wszyscy podnieśli wzrok, zatoczył 
się ciężkim kołem i padł. Tuż pod latarnią, gdzie podobno najciemniej.

środa, 4 listopada 2015

Nawiedzony dom

"W tym domu straszy" co mi tam.
Skrzypiałem podłogami drewnianymi, kichałem kurzem, kleiłem pajęczynami. Łaziłem, niuchałem,
szukałem duchów. Oblazłem mrówkami truchło ptaka, pofrunąłem muchami za zapachem zakisłego moczu.
Na kafelkach wykaligrafowane skrzepy krwi, strzępy myśli, tych co tu już nie ma.

Wszedłem na stryszek. Ostrożnie, pomalutku, bo już czułem, że coś się święci. Tak, tak, uśmiechnąłem się
szeroko, zwycięsko. U ostro spadzistego sufitu dyndało sobie ciało, och, ach, to ciało sobie dyndało!
Podbiegłem do wisielca i rozbujałem ciało i bujało się śmiało. I jeszcze by się chciało.
Śmiałem się i płakałem, bo to ja sobie wisiałem, na konopnym sznurze, w czarnym garniturze.

niedziela, 1 listopada 2015

Dzień Szakala

Pewien kojot o imieniu Szakal, albo szakal o imieniu Kojot, dokładnie nie pamiętam, postanowił
zostać Królem Dżungli. Tak jest Królem, a może nawet Carem Dżungli. Tak, raczej chodziło o Cara.
A zatem, nasz Car kojot o imieniu Szakal, albo na odwrót, postanowił zostać Carem.
Niestety, miał liczne kompleksy, gdy przeglądał się w lustrze i porównywał z wyglądem mocarnego
Lwa, widział się marnym chucherkiem i ta nieznośna, wiecznie lejąca się ślina z pyska. Szakal Kojot,
obojga imion aż zawył z wściekłości. Siorbnął śliną i udał się w dżunglę.
Wściekły jak szakal, bieżył żwawo poprzez chaszcze i ostępy, i wypatrywał bystro bystrzyny bo
chciał też zażyć porannych ablucji. W końcu dostrzegł prześwit w przesiece i zoczył zdrój mrawo
płynący. Już miał się rozchędożyć, już sięgał łapą w majtki, gdy nagle, zza oczeretu wychynęła
łania Ania.
Łania, widząc przyszłego Cara spłonęła rumieńcem żywcem. Zatrzepotała rzęsami, aż zerwał
się wiaterek zefirek i zerwał kuse majtasy naszego bohatera.

E nie...Muszę zaprzestać, wyobraźnia mnie sprowadza na jakieś manowce.
Lepiej inaczej. Otóż nasz Szakal Zwycięzca, galopując poprzez knieje, spotkał owce. Albo raczej
owcę. Owca Beata miała tez Barana brata, ale jego akurat wówczas nie było.
Samotna owca Beata skubała samotnie trawę i beczała żałośnie. Beczała marząc o wiośnie, kiedy
to trawa najbujniej rośnie. Szakal, przyhamował z piskiem hamulców na cztery łapy i stanąwszy jak
wryty, popatrzył groźnie na swą przyszłą poddaną. Patrząc groźnie, począł ją instruować, jak ma
przeżuwać i skubać trawę, jak omijać zeschłe łodygi i zeschłe kupy. Począł ją instruować, żeby
chcąc się wypróżnić, odchodziła na stronę i takie tam inne instrukcje, które były dla owcy bardzo
ważkie i stanowiły istotę jej owczego bytu.
Owca to wszystko bardzo dobrze wiedziała, albowiem wiedzę tę wyssała z mlekiem matki, ale kiwała
łbem potakująco, jakby się z naszym szakalem w pełni zgadzała i aprobowała w zupełności jego
tok myślenia.
Dumny z siebie Szakal postanowił, po tej udanej owczej edukacji, że pójdzie w ciemny zwierzostan
z kagankiem oliwnym swego światła intelektu i w ten sposób pokona Króla Lwa - jak nie siłą to
rozumem.
Na swej długiej i znojnej drodze ku oświeceniu maluczkich, napotykał różne zwierzaczki, a to
trzy króliczki puszyste, a to dwa łabędzie srebrzyste, a to stado jelonków płowych, a to klucz
pelikanów kaczodziobych. I wszystkie je pouczał, nauczał, edukował, poziomował i pionował,
jak mają żyć by żyło się im lepiej.
Król Lew, tylko początkowo wzruszał barczystymi ramionami, na dochodzące doń wieści z królestwa
o poczynaniach szakala, ale jak ten zaczął się mianować nowym królem czy też carem, Lew wpadł w
wściekłość.
Zatupotał, załomotał królewskimi, złoconymi ciżmami, ubrał berło, zdjął koronę, a może na odwrót,
rozwiesił na sznurówkach przepocone onuce, poprawił troki, zrobił dwa kroki, jeden w przód, drugi
rakiem i stanął okrakiem.
Marsem zmarszczył srogie czoło, rozejrzał się na struchlałą świtę wokoło i rzekł basem - musimy
coś zrobić z tym kutasem, zmiażdżę go swym kurewskim obcasem, znaczy, królewskim, ale zazna
kurewskiego bólu pod królewskim obcasem złoconej ciżmy pancernej, nitowanej ćwiekiem spiżowym.
To rzekł srogi Król i wydał rozkaz, by pojmać i zadać ból.
Poszły zatem szpiegi na przeszpiegi, rozesłano zbrojnych z wiciami, nakazano odmawiać pacierze,
odmawiać jałmużny, wzięto w dyby wszystkich podróżnych, umajono gilotyny, zaprzestano święceń
w Świątyni i rozkazano trzepać pierzyny.
Dziwne te były polecenia zwierzchności, zwierzostan się dziwował, ale skrupulatnie wypełniano wszelkie
wytyczne, albowiem, tutejszy zwierzyniec nader posłuszny był.
Wiele to jednak nie dało, Szakalus Kojotus jakoby pod ziemię się zapadł - jedni prawili, że widziano go
kątem u łani Ani, inni, że bokiem u owcy Beaty, jeszcze inniejsi, że u brata Barana zażywał wywczasu.

Dopiero, jeden wędrowny pokrowiec, zdradził okrutną tajemnicę Szakala Ziemniaka. Otóż, widząc co się
święci, poszedł był na górę Gołotę, tam znalazł wiekową wierzbę z dziuplą wiewiórczą i po krótkich ale
zaciętych negocjacjach z tamtejszą rezydentką, wydzierżawił wierzbową kryjówkę na czas nieokreślony,
za garść orzeszków arachidowych i tam dożywszy późnej starości dokonał cnie żywota na Wzgórzu
Gołota jak ostatni idiota.
Koniec bajki.

piątek, 16 października 2015

E=mc^2

Nakleiłem sobie na czoło znaczek, pośliniwszy go obficie i tak oznaczkowany poszedłem na Pocztę.
Kobieta przy okienku, spojrzała na mnie podejrzliwie, ale bez słowa pokazała mi palcem wagę.
Wgramoliłem się na nią z trudem. Była mała, elektroniczna z wyświetlaczem cyfrowym, wyświetlił się
cyfrowy wynik końca Wszechświata. Kobieta zanotowała go skrupulatnie, przeliczyła na małym,
nieporęcznym kalkulatorze cyfrowym z wyświetlaczem i wskazane liczby wypisała szyfrem na czole.
Strzeliła mnie pieczęcią i spytała czy priorytet.
Priorytet oczywiście, do Czelabińska, poproszę.
Spojrzała na mnie drugi raz, jeszcze bardziej podejrzliwie. Przesyłany nie zawiera materiałów
niebezpiecznych, żrących, cuchnących, promieniotwórczych?
Eeeee
Przesyłka wartościowa? Proszę podać wartość, opłata będzie wyższa.
Eeeee
Jakieś antyki, dzieła sztuki?
EeeeeMceeeKwadrat - w końcu wystękałem prawidłową odpowiedź.
No
Należy się stopinciesiąt siedemdziesiont piniondzów.
Reszty nie trzeba, aby tylko zwrotu nie było, bo adresat nieznany.

sobota, 3 października 2015

Darz Bóbr!


Dzisiaj rano spadłem ze schodów.Nie to, że jestem niezgrabny, jestem zgrabny,
poruszam się z gracją, ale po prostu lubię się przewracać.
Czasami idę prostą drogą i nagle, specjalnie podwijam nogę i padam jak długi.
Wzbudza to powszechna wesołość, ludzie lubią się śmiać z takich przypadków.
Większość slapstikowych komedii się na tym opiera, często jest w użyciu skórka
od banana, ale to mit, nie tak łatwo się poślizgnąć na skórce od banana, już lepsza
jest tak zwana mina poślizgowa, czyli krowi placek. O krowi placek jednak nie tak łatwo
w dzisiejszych czasach, więc stosuję wypróbowaną metodę podwiniętej nogi. Ni stąd ni
zowąd, noga nagle mi się zgina w kolanie, jakby mnie coś raziło, na przykład apopleksja
i lecę na twarz. Wstaję jednak szybko, otrzepuję się i idę dalej żwawym krokiem, by po
kilkunastu metrach znów zaryć nosem w betonie.
Zdarzają się nieliczni, co pomagają mi wstać, zadają kłopotliwe pytanie, czy coś mi nie
dolega, maja troskę wypisaną na twarzy - tacy są najgorsi. Nijak im nie idzie wytłumaczyć,
że po prostu to lubię, biorą mnie za wariata i odchodzą robiąc znaczące gesty i miny.
Jeden taki nawet chciał mnie pobić gdy mu wyznałem prawdę, ale uciekłem
przewracając się tylko dwa razy. Na szczęście mnie nie gonił.

Jednak muszę wam się do czegoś przyznać. Mam w tym wszystkim ukryty cel.
Nikogo do tej pory nie zdziwiło, że przewracam się jedynie w lecie, gdy są na prawdę ciepłe 
dni, a dziewczęta chodzą w krótkich spódniczkach...
Nikt nie zauważył tej zbieżności mojego upadku akurat wówczas, gdy w pobliżu trafia mi się
jakaś atrakcyjna kiecka, wszyscy zwracają uwagę tylko na mnie. Taka jest cecha
ludzkiego umysłu, a ja korzystam z tego skwapliwie.

No i nikt by nie przypuścił, że ktos jest skłonny do aż takich poświęceń.

czwartek, 24 września 2015

Johnny Puppcyngiel pisze Bestseller - po drugie na smycz



Johnny Bravo de Monoglia, zasiadł ponownie do notesika by skrybić dalsze etapy Bestsellera.
Śliwa pod okiem nieco zeszła, tak że juz nie przeszkadzała zbytnio w dalszej, pozbawionej
widoków działalności twórczej.
Dla poprawienia nastroju i weny, Johnny zawiesił przepoconą skarpetę wuja Sama tuz przed
swoim wielkim nosem, zapach zgliwiałego sera, którym zionęła poprawiał mu zdecydowanie
nastrój. Pisanie pod wpływem takiego dopalacza szło sprawnie i chyżo.
Opisywał był właśnie perypetie księżniczki Euforii Elefantyny na stogu siana z parobczakiem,
gdy drzwi ponownie z hukiem się rozwarły. Zaskoczony i zbladły Johnny zerwał się żwawo na
równe nogi, bowiem we wrotach ukazała się wielkiej piękności blond włosa dziewoja o piersi
bujnej a falującej od szybkich oddechów.
Spojrzała na Johnnego wzrokiem pełnym nienawiści i obrzydzenia.
- Jak śmiesz! onucu śmierdzący kalać moje dobre imię. W życiu bym się nie połakomiła na
człowieka z gminu, zginiesz marnie nędzny pisarczyku, albowiem jam jest Księżniczka Elfiryna,
nie jakaś Euforia Słoniowa, a mój ojciec jest Królem Wszechświata, któren dostał go w spadku
po moim Dziadzie Wszechmogącym!- to mówiąc Księżniczka splunęła, porwała słynny już
notesik i poczęła drzeć go na strzępy, które pośpiesznie wtykała w usta i z trudem przełykała
albowiem suchość w gardle miała od nadmiaru emocji.
Johnny nie ozwał się ni słowem, jeno tępym wzrokiem zdawał się pożerać piękną a dumną
księżniczkę, wtem jednak spąsowiał bo zdarzył mu się mały przypadek, taki bardzo malutki
wypadek, wręcz namiocik mu się postawił na jego szarawarach, albowiem lubił pasjami
przewiewne i powłóczyste szaty, które zezwalały na różne szaleństwa jego małemu
niecnocie.
Księżniczka od razu spostrzegła maszcik namiocika postawiony na sztorc i roześmiała
się wyraźnie ubawiona.
- Masz szczęście, huncwocie, twój przypadek mnie rozbawił, od teraz będziesz mnie tak
stale bawił dopóki mnie nie znudzisz, jeszczem w życiu takiej osobliwości nie widziała,
albowiem wokół mnie same dziewki jeno służebne i żadna z nich nie może się takim
dziwem pochwalić.
Księżniczka wzięła Johnnego na smycz, na łeb założyła kaganiec, żeby zbytnio nie szczekał
i zaprowadziła go do swego zamku na górce po lewej ręce.

Ciąg dalszy tej pasjonującej i pikantnej historyi być może nastąpi

poniedziałek, 21 września 2015

Johnny Puppcyngiel pisze Bestseller - po pierwsze w pysk



Phelippe de Gonzales Barracuda wstał jak zwykle wcześnie rano. Usiadł na brzegu łóżka i ziewnął
hipopotamio. Podrapał się leniwie po łysej czaszce i rozejrzał mętnym jeszcze od snu spojrzeniem.
Coś mu nie pasowało. Izba, w której spędził był noc, porażała wręcz ubóstwem - zniknęły marmury,
rozpłynęły się alabastrowe posągi dziewic, złote klamki zamieniły się w zwykłe. Izba, która pierwotnie
była wielką komnatą, skurczyła się do wielkości wiejskiej wygódki.
- Gdzie ja kurwa jestem? - Pytanie to, jednak zawisło między brudnymi ścianami bez odpowiedzi.
Phelippe postanowił udać się na zewnątrz i rozwiązać tę dziwną zagadkę.
Wstał z łózka, zrobił krok i znalazł się u drzwi. Pociągnął za klamkę ale bezskutecznie. Drzwi były
zamknięte. Postanowił zatem użyć swych tajemnych mocy i "siłom umysłu" otworzył przeklęte wrota.
Niestety, przy tym natężaniu swoich mocy popuścił nieco. Skonfudował się tym faktem bardzo,
ale już nie raz zdarzały mu się takie przypadki, gdy soma buntowała się przy nadużywaniu psyche,
więc przeszedł nad tym do porządku. Będzie musiał wyprać majtki, wielkie mi co.
Za drzwiami ukazał się korytarz, długi i wąski, kończący się kolejnymi drzwiami.
Phelippe podszedł do nich ostrożnie, idąc lekkim okrakiem, a to po to, by zafajdane majtki nie
usmarowały jeszcze bardziej już nieco usmarowanych pośladków.
Nawet nie sprawdzając, czy kolejne drzwi da się otworzyć w tradycyjny sposób, Phelippe użył po
raz kolejny telekinezy, na szczęście puszczając przy tej okazji tylko bąka, drzwi otwarły się z hukiem
i zobaczył pochylonego pisarczyka, który skrobał coś w notesiku, zrywającego się w tym momencie
gwałtownie. Pobladłego nagle i z rozdziawioną gębą.
- Kim jesteś? - zawołał Phelippe.
- Ja? - wystękał przerażony pisarczyk - Ja jestem Johnny, pisarz, piszę właśnie o tobie powieść. Jak,
skąd.. Skąd się tu wziąłeś, to niemożliwe!
Johnny pisarz, bełkotał, stękał, oblewał potami. Wymachiwał bezradnie rękami.
- Cicho trutniu! - krzyknął groźnie Phelippe - To ja się pytam, skąd się tu wziąłem? Co to w ogóle za
miejsce? Gdzie ja jestem?
- W Bydgoszczy, w Polsce - jąkał się przerażony Johnny - miałem zamiar napisać o tobie fascynującą
powieść, która na pewno okaże się bestsellerem. Ponieważ jestem młody i genialny - dodał skromnie,
a lico jego aż pokraśniało.
- No dobra, ale czemu mnie umieściłeś w takim zafajdanym miejscu? Urodziłem się i mieszkałem w
Lizbonie, w pałacu, a tu to jakiś kurnik - skrzywił się ze wstrętem rozglądając się wokół ze wzrokiem
pełnym potępienia.
- Mnie, jako młodemu i genialnemu pisarzowi z polotem i z misją, wolno wszystko i nikt mi nie będzie
dyktował, co mam robić w swojej powieści - rzekł dumnie pisarczyk i pierdnął, co okazało się ripostą
nad wyraz trafną, bo Phelippe juz nic więcej nie pytając, strzelił pisarczyka po prostu w pysk.

sobota, 19 września 2015

Polski Gagarin

Pankracy Polibucy został właśnie wystrzelony w Kosmos.

Jego rakietą nośną była wielka beczka po piwie. Miała odpowiednie wymiary i miała odpowiednio opływowy
kształt, tylko wierzchni dekiel został zdjęty i miast niego nasadzono stożkową kopułkę z hartowanego szkła,
w niej znajdowała się głowa naszego kosmonauty.
W momencie odpalenia wielkiej armaty, w której lufie umieszczono beczkę z Pankracym, kosmonauta
Pankracy Polibucy uśmiechał się radośnie i mrugał radośnie oczami.
Zebrany lud wokół wielkiej armaty, również uśmiechał się radośnie i mrugał radośnie oczami,
oprócz tego, dały się słyszeć spontaniczne okrzyki wydarte z czyjejś piersi "Niech żyje nam!" i "Wiwat,
wiwat Kosmonauto Pankracy!", oraz "Na orbicie lekkie życie!"
Armata wystrzeliła! a wraz z obłokiem dymu, pofrunęła i beczka z Pankracym.
Ludność zebrana wstrzymała oddech i z zapartym tchem śledziła tor lotu beczki ku niebiosom. Beczka bez
trudu przebiła się przez nisko kłębiące się Stradivariusy, bez trudu przebiła się przez lecący klucz
kormoranów rzekomych, następnie, na sekundę zatrzymała się w apogeum swojej kosmicznej odysei
i runęła z zawrotną prędkością na dach sołtysowej stodoły, przez który oczywiście przebiła się bez trudu.

Dla upamiętnienia tego wielkiego wydarzenia, pierwszego lotu w Kosmos naszego Polaka Rodaka,
ustawiono wielki cokół w kształcie beczki w miejscu zrujnowanej stodoły sołtysa.

Sięgaj marzeniami tam gdzie wzrok nie sięga!

piątek, 11 września 2015

Prawda o Piekle

Szymek Koziołek trafił do piekła. Nie był tym faktem zdziwiony, ponieważ wszyscy mu to za życia prorokowali.
Powtarzali: Szymek, popraw się bo trafisz do piekła. Ale Szymek sobie bimbał z ich słów i dalej grzeszył.
Dużo pił, dużo bił, zwłaszcza żonę i psa, cudzołożył z okolicznymi pięknościami, no i najgorsze - nie chodził
na Mszę.
Tak więc Szymek nie był wcale zdziwiony, że trafił do piekła. Zdziwiło go całkiem co innego. Piekło jak piekło,
było typowe, kotły z gotującą się zawartością i uwijające się wokół nich czarty, ale ani jednego grzesznika.
Diabły mieszały tylko zawartość kotłów i regulowały ogień.
Za to można było przeczytać ogromny napis: Wytwórnia lawy i tufu "Wulkan"

czwartek, 10 września 2015

Szczury



Okręt tonie.
Pierwsze uciekły szczury, ale to nikogo nie zdziwiło. Szczury są sprytne i wiedzą dobrze kiedy czas
uciekać. z ludźmi jest nieco inaczej, wahają się, zastanawiają czy aby na pewno okręt tonie, może
dziury da się zatkać, wodę wypompować, patrzą z nadzieją na nieporuszonego Kapitana.
Kapitan tylko pyka fajkę i uśmiecha się pod wąsem. Taka postawa napawa ufnością, dodaje sił
do wiary w cuda.
Ale jednak okręt tonie, tego faktu nie da się ukryć.
Załoga zebrała się na orlim gnieździe, to był najwyższy punkt okrętu, woda tu jeszcze nie sięgała.
Rozpoczęła się gorączkowa narada.
Brodaty Bosman krzyczał, żeby zabić Kapitana i udać się w ślad za szczurami, one wytyczyły
jedyny, słuszny kierunek.
Starszy Mat Kacper krzyczał, żeby zabić Brodatego Bosmana, bo to buntownik i mąciwoda, który
na dodatek, wypił cały zapas rumu, a jedyny słuszny kierunek wskazuje dym z fajki Kapitana.
Starszy Majtek Cyprian krzyczał, żeby zabić szczury - nie docierało do niego, że ani jednego szczura
nie było już na łajbie, wszystkie popłynęły wpław na Wyspy Dziewicze.
Kapitan z Fajką, wysłał dymne sygnały, żeby zamknęli mordy, bo czas spuścić szalupę.
Jednak obie szalupy były juz dziesięć metrów pod wodą. Kapitan na swoim mostku też zniknął,
jedyny widomy ślad po nim, to wystająca fajka, którą pociągał raz po raz celem nabrania oddechu.
Powiało grozą.
Na dodatek mewy śmieszki i głuptaki, zaatakowały przerażonych załogantów, chciały im wydziobać
resztki rozumu. Jeden po drugim skakali z niskiego juz orlego gniazda, wprost w odmęty i krytą
żabką płynęli ku Wschodzącemu Słońcu.
Zostawili już daleko za sobą okręt, po którym został tylko obłok dymu z fajki Kapitana
Nie oglądali się za siebie, nowy, jedynie słuszny kierunek, wytyczył im niezawodny w takich
sytuacjach, stadny instynkt tchórzofretek.

wtorek, 8 września 2015

Mam ochotę na seks z Tobą



Proszę tego nie komentować, bo zrobię gównoburzę. Tak, tak, do Ciebie to mówię.
Do Ciebie też, nie myśl sobie, że zapomniałem. Wszystko pamiętam. Mam nawet zapisane
w notatniczku, kto kiedy i dlaczego. I nie śmiej się, to nie jest śmieszne. To jest bardzo
poważne co piszę. Wyciągam notatniczek z kalendarzykiem i patrzę. Aha! mam, jest zapisane,
czarno na białym, tego i tego dnia o tej i o tamtej godzinie, puszczony został bąk.
Sądziłeś, że nikt go nie poczuje? Że nie będzie wiedział czyja to robota?
Moje czujki i czujniki, kamery i mikrofony, czajki i czajniki są wszędzie, nawet w Twojej lodówce.
Nie jesteś już od dawna anonimowy, Twoja święta prywatność została zniszczona, zburzona
i zdemolowana, legła w gruzach, zwyciężyła wszechobecna inwigilacja, każdy Twój bąk zostanie
zarejestrowany, zapisany, odgłos nagrany, zbadany metodą chromatografii gazowej skład,
określona ściśle ilość smrodliwych merkaptanów, następnie zważony, zmierzony i wydalony.

To napisałem ja - Wasz niestrudzony penetrator, co ma "zamiast serca kalkulator" (G.C.)

Roboty


Jadę tramwajem.
Rano. Akurat tak się złożyło, że pusty. Prawie pusty - przede mną, kilka siedzeń dalej,
rudowłosa piękność, młoda dziewczyna z bujnymi lokami, kaskadą opadają na plecy.
Kicham raz po raz salwami, dziewczyna wstaje i wysiada. Wygoniłem ją salwami?
Możliwe.
Wsiada jakiś facet, krótkie spodenki, to ci oryginał, zimno jak cholera a on w krótkich
spodenkach. Wtykam nos w książkę, nie interesuje mnie facet.
Ale jego bujnie owłosione nogi rozpraszają uwagę. Uniemożliwiają skupienie się na
treści powieści. Małpa w krótkich spodenkach, Tytus de ZOO, cholera.
Może dlatego krótkie spodenki, futro grzeje. A z gęby wygląda cywilizowanie, gładko
wygolony, tylko lekki nalot ciemnego zarostu, typ inteligenta.
Wszystko psują te krótkie spodenki, dysonans poznawczy.
Wracam do lektury. Francowaty Kafka odstawia psychodelę, niby sytuacja zwyczajna
a zupełnie niezwyczajna, jak ze snu wariata.
Przystanki mijają, wsiadka wysiadka. Jedni wsiadają, inni wysiadają. Już nie zwracam
na nikogo uwagi, typowe gęby Januszów i Grażyn, śpieszą do Roboty. Jak roboty.
Nakręcone budziki, przekręciły przełącznik i uruchomiły mechanizm. Do Roboty!
W końcu i ja wysiadłem. Mój przystanek. Zapominam o kawce i rudowłosej, przestawiam
trybiki i dziarskim marszem maszeruję do roboty.

niedziela, 6 września 2015

cud


Operacja nie wyszła.
To znaczy, operacja się udała, jeno pacjent nie przeżył, ale to normalne.
Tak więc, bez zbędnego pitu pitu, znalazłem się po tamtej stronie. Tamta strona to
skromny pokoik, z jednym oknem, biurkiem, szafą i krzesłem. Rozejrzałem się po wnętrzu
troszkę rozczarowany, nawet kilka pajęczyn odkryłem, gdy rozległo sie pukanie.
Dyskretne i delikatne, nie natarczywe, jakby ktoś tylko opuszkami palców muskał taflę jeziora.
Lekkie zmarszczki popłynęły przez przestrzeń i dotarły do mych zmysłów.
Chciałem powiedzieć "Proszę wejść" ale nim zdołałem otworzyć usta i wydobyć z siebie głos,
myśl moja pomknęła ku drzwiom i zaburzyła delikatne kręgi fal pukania. Powierzchnia drzwi
zadrgała i ukazał się niczym duch, skromnie ubrany człowieczek. Luźny, pomięty prochowiec,
okrywał lekkiego garba, sfora niesfornych, czarnych kędziorów, przymrużone, jakby złośliwie
lub łobuzersko, jedno niewidzące oko, rozdeptane mokasyny.
Ukłonił się bokiem, mrugnął okiem, uśmiechnął leciutko, witamy, witamy, podszedł, uścisnął
dłoń, zajrzał głęboko w oczy, dłoni nie wypuszczał. Jakby posmutniał. Posadził na krześle,
odszedł na krok, zadumał głęboko, pokiwał głową. Chyba będą kłopoty, westchnął: ech,
no i co my mamy teraz tu z panem począć? Tak nie w porę, zupełnie nie w porę, to dopiero
miało byc za kilka lat, ktoś za to beknie, polecą głowy. Bałagan!
Poprawił nieistniejące okulary, podrapał się za uchem. Ponownie westchnął, no chyba żeby
jakiś mały cud? Ale to nie uchodzi, dopiero bałagan by był. Ostatnie cuda to w Biblii jeno,
teraz to już inne czasy, ludzie nie ci sami. Wątpią.
Tak, tak, wątpią.
Tak źle i tak niedobrze. Same kłopoty z panem mamy.
Jest jedno wyjście, ale czy pan się zgodzi? Zrobimy cud, ale tak, żeby nikt nie widział,
żeby nikt się nie dowiedział, ożywimy pana, ale ani mru mru, i posiedzi pan sobie na jakiejś
ładnej wysepce bezludnej, bardzo przyjemnej, wie pan, takiej z plażami, atolami, kokosami.
No jak? Może być? Całkiem znośne warunki, ciepło całą dobę, piękne zachody słońca
i za kilka lat znów się spotkamy a w papierach będzie porządek.

piątek, 28 sierpnia 2015

kątownik uczuć



kątem oka zobaczyłem ją
stała w kącie
kąciki ust miała opuszczone
jakby płakała

kantem dłoni wytarła nos
nie kantowała
naprawdę płakała

kontemplowałem widok ten
ukontentowany malkontent

środa, 26 sierpnia 2015

Pokalane poczęcie


Wisiałem pod sufitem, oczy mi świeciły, jak małe lampki. Nagi, w krzesełku z uprzęży,
robiłem tę kupę cały spotniały.
Kapało ze mnie, zrobiła się już kałuża z wydzielin. W końcu, z ostatnim jękiem, wyślizgnęło
się to ze mnie, mały kadłubek bez rączek. Plasnęło z rozbryzgiem. Ulga.

"Trochę lipa, że bez rączek" - cytat z klasyka.

K. moja żona dopominała się o resztę. Jaką resztę, kobieto? No, rączki, gdzie rączki?
Nie będzie rączek, nic nie będzie.
No to wiś sobie dalej, aż wysrasz wszystko, razem z flakami.
No to wisiałem, jak ochłap mięsa i srałem. I faktycznie, najpierw wypadł odbyt, a zanim cała
reszta. Dziwnie tak było patrzeć na kupkę parujących jelit, ale rączek nie było.
Posmutniałem.
Na frasunek - modlitwa, to jedyny ratunek.
Poleciały ojczenasze, zdrowaśki, reszty nie znałem.

Pacierze klepiesz? Trzeba klęczeć, a nie wisieć. To mój krzyż, kobieto.

wtorek, 25 sierpnia 2015

brum brum brum



przewróciłem się na przód
głową padam do swych ust
wtykam palce między oczy
z nosa juchą coś mi broczy

popatruję nań z wysoka
z głowy płynie krwawa ropa
ludzi zebrał się już tłum
autka jeżdżą brum brum brum

przysiadł gołąb patrzy bokiem
ludzie idą równym krokiem
maszeruje cały tłum
czołgi jeżdżą brum brum brum

Kawa Papierosy Melisa



Wybudzam się kawą powoli, jeszcze resztki ze snów się kołaczą. Potrząsam pustą łupiną,
stukoczą jałowe myśli. Wypijam kolejne łyki pod nikotynowy dym i czekam aż mi się ziści
ostatni proroczy sen.
Papieros za papierosem, rozpędza przede mną dym i mrużę oczy przeciągle, ziewając prosto
ci w twarz.

Słucham twojego oddechu, zgrzytasz zębami przez sen. Jęczysz dziwne wyrazy, jakieś zaczątki słów.

Stoję nad twoim ciałem, całunem okryta już. Jeszcze tylko mi zostało melisę zaparzyć znów.
Na dobry sen bez niespodzianek. Dość mam już proroczych snów.

Mój żeś



Ponownie postanowiłem wykopać swoją indywidualną wyspę bezludną.
Tym razem wykop prowadziłem w iłach marglastych. Szło ciężko, ale ściany były stabilne.
Po roku zaryłem w głaz. Tunel prowadził donikąd.
Tak mi się przynajmniej zdawało, zrobiłem jednak podkop, głaz zadrgał i nieco
osiadł. Z duszą na ramieniu, wślizgnąłem się w przestrzeń poza - głaz zasłaniał
tajną komorę, dziesięć metrów pod ziemią.

Już kilka lat robinsonuję w komorze. Właściwie to w komórce. Ma kształt jaja. Menu
dość jednostajne, dżdżownice i korzonki. Przeciekająca gruntowa woda podskórna
dostarcza mi niezbędnej wilgoci.

Postanowiłem spisać swoje przemyślenia w kamiennym notatniku. Palec unurzany w kale
posłużył mi za wieczne pióro.

"Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną.
Nie będziesz wzywał imienia Boga twego nadaremno.
Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.
Czcij ojca swego i matkę swoją.
Nie zabijaj.
Nie cudzołóż.
Nie kradnij.
Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu.
Nie pożądaj żony bliźniego swego.
Ani żadnej rzeczy, która jego jest."

niedziela, 23 sierpnia 2015

Akcja Sisior



Szuru buru, szuru buru.
Słyszę i nie dowierzam. Coś uparcie szura. Wyciągam szyję i nasłuchuję, próbuję
zlokalizować dźwięki. Nic z tego. Szuranie i buranie rozlega się wszędzie. W pewnym
momencie chichot. No tego to już za wiele! Wstaję gwałtownie z łóżka, podchodzę do
różnych kątów, ściany badam, drzwi sprawdzam. Spoglądam podejrzliwie na lampę.
O, pajęczyna, jaka ogromna, nigdy jej wcześniej nie widziałem, ale kontemplację
przerywa mi głosik. jakby mysz piszczała: Sisio, Sisio!
Kurwa, jaki sisior?
To już nie przelewki, duchy albo co gorsza delirka, popatrzyłem na puste butelki
z obrzydzeniem. Wtem powietrze zadrgało, jakby ściął je nagły mróz, zawinęło się
w kłębek i moim wybałuszonym oczom ukazało się oblicze.
Oblicze jakiejś dziewuchy, uśmiechała się głupawo, język miała lekko wystający
i mrugała nerwowo oczami.
- Sisio, Sisio! - mamlała. Rozdziawiła usta, jakby mnie chciała połknąć i wycharczała:
- Sisiooooo - włosy mi stanęły dęba. Zamachałem rękami, jakbym chciał odgonić potwora.
Prawie z płaczem tak machałem i darłem się jak szalony:
-Rany boskie, przysięgam na wszystkie świętości, koniec z piciem i łatwymi dziwkami,
tylko idź już sobie! - skowytałem padając na kolana.
Sąsiad z góry zaczął stukać. Sąsiad z dołu zaczął pukać. Sąsiadka zza ściany zaczęła
histeryzować, a ja klęczałem i modliłem się do wszystkich świętych i do wszystkich
diabłów, coby pozbyć się zmory.
Koniec końców, śniady homoseksualista, co mieszkał na przeciwko, wezwał straż pożarną.
Strażacy, jak to strażacy, weszli oknem, weszli drzwiami z futrynami i ugasili pożar.

środa, 19 sierpnia 2015

Żelujże Żeglarzu



Było już późno, ale ja wyszykowany na tip top.
Braki w uzębieniu uzupełnione, włos wyczesany pod włos, buty wyglansowane, bródka uczerniona
flamastrem, krocze wydepilowane.
Jeszcze ostatnie spojrzenie w lustro - tak! jestem zrobiony na bóstwo.
Pełen werwy okiełznałem nerwy i wybiegłem z mieszkania z przytupem, troszkę jeno podkręcając
lewym butem. Poszedłem znanym tylko mi skrótem.
Spotkałem po drodze Wańkę Wstańkę co od dawna drzemał w przydrożnym rowie i nie wstawał.
Oczekiwał końca świata a tak na prawdę to na brata. Na brata mulata co miał dwa lata do odsiadki.
Minąłem Wańkę jak sen jaki zły i poszedłem dalej.
Zbliżałem sie do Centrum, brama w bramę stały latarnie oblepione przez całujące się ćmy.
Wszedłem w pierwszą z brzegu. Sezamowe wrota stały otworem, wąskie schodki w kamienne
podziemia, niebieskie światła i czterdziestu rozbójników Alibaby.
Wymówiłem tajemnicze zaklęcie przy pomocy zwitka banknotów i dokonało się to o czym marzyłem
od tygodnia. Gęsta mgła, sztylety laserów, muzyka techniczna. Poniosło mnie gdzie wzrok nie sięga.
Z trudem wymacałem barmana, dumnie pokazałem stygmatyczną pieczęć na przedramieniu.
Dżin z tonikiem, słomka i cytrynka. Tak uzbrojony ruszyłem w bój mój ostatni.
Przedzierałem się przez zamglone, drgające ciała. Trupie kolory ożywiały wyobraźnię. Ciągnąłem
słomkę i przebijałem się głową przez mur. W końcu dopadłem, zaciszna salka, ledwo kilka osób,
nieprzytomne oczy.
Osiadłem na mieliźnie z trudem utrudzonego żeglarza, siadłem przy ciężkiej ławie niby
korabiu Robinsona. Zjadłem cytrynkę. Zza pazuchy wymanewrowałem flaszkę, ulałem co nieco.
Ostre dźwięki i szpady laserne nawet tu docierały, ale przytłumione i bez tej mocy.
Zbędną słomkę wyplułem na podłogę i pociągnąłem drinka. Pływałem razem z kajutą na wzburzonym
morzu, rudy bosman znów polał. Było ostro, zbyt ostro, zacząłem tracić poczucie rzeczywistości
i miałem pierwsze objawy choroby morskiej. Wyskoczyłem za burtę.
Chłodna toń orzeźwiła mnie nieco.
Dostrzegłem latarnię morską a przy niej syrenę, podpierała ją jakby się miała zawalić.
- Dokąd to żeglarzu? - zaśpiewała syrenim głosem.
- Przekraczam Rubikon - zakrakałem.
Popłynęła ze mną.
***
Obudziłem się nad ranem w kałuży moczu i niedopitej wódki.

piątek, 14 sierpnia 2015

.Planeta Haruu-Buruu


Koczownik 31-45 3214
Po zataszczeniu ciężkiej upiornie Planety Lumpex na korabia, zakręciłem frygą
i poleciałem dalej.
Mijałem Męczydupne Mgławice, Buldupne Plejady ale nie zatrzymywałem się.
Wolałem spokojniejsze rewiry.
Obrałem jako azymut truchło muchy na ekranie. Poleciałem na wprost jej żuwaczek.
W okolicach prawego, zwichrowanego skrzydła, dojrzałem małą, upstrzoną krostami
planetkę. Wirowała jak szalona wokół swojej osi i obiegała zataczającym się biegiem
gwiazdkę o dziwnym wyglądzie. Gwiazdka świeciła przytłumionym, brudnym światłem,
była spłaszczona, przypominała trochę bułkę kajzerkę.
Postanowiłem wylądować na planetce.
Jako poważny kosmonauta - eksplorator, narychtowałem rynsztunek i odmierzonym
krokiem zwiadowczym wychynąłem nań.
Pierwsze wrażenia były dosadne. Małe krety z rodzaju kretówek (kretki) błyskawicznie
okopały się na pozycjach. Wydawały gardłowe rozkazy.
Haruu i Buruu bez przerwy rozbrzmiewało. Świdrujące oczka spoglądały nieżyczliwie.
Kretki, owszem, kłaniały się w pas ale uśmiechały półgębkiem. Stroszyły wąsy.
Byłem pełen obaw.
Wyciągnąłem ciupagę zza pasa, to je nieco zmitygowało. Zażenowanie pokryły gorliwym
przygładzaniem włosia.
Kichnąłem salwą - salwowały się ucieczką. Nie byłbym sobą, żebym nie zapolował na
okaz miejscowej fauny i flory. Okazja nadarzyła się wnet.
Wdepnąłem kończyną w kopczyk. Kopczyk eksplodował kretkami, łapałem je w locie
siatką na motyle. Uzbierałem tuzin w tydzień.
Popasałem chwilę na siole, jadłem chleb ze smalcem zakąszając miejscową borowiną.
Zebrałem się do kupy, pozbierałem łupy i hyc do chałupy.

czwartek, 13 sierpnia 2015

.Kokodżambo



Pojechałem do Celestynowa. Spotkałem tam Przystojnego Ziutka co miał małego fiutka.
Wypiliśmy po kielichu.
- Sto lat Ziucie! Ty mały fiucie - wódka przelewała się małym wodospadem Niagara.
Wpadała z hukiem w nasze gardła i rozbryzgiwała na wszystkie strony.
Strony były mocno zbulwersowane.
- No jakżeż tak można? Widziała pani, co tu się wyrabia?.- kwoczyła jedna ze stron.
- No kukuryku na patyku! - zagdakała druga. Trzecia milczała z potępieniem.
Udaliśmy się zatem na stronę.
Ziutek zakąszał rabarbarem. Ja stanąłem za barem.
- Polewaj! - zakrzyknął bojowo.
Spłynęliśmy na suchego przestwór oceanu. Wódka płynęła z nami. Wieszcz nam
świerszczył do ucha ciche litanie. Popłynęły wódczane łzy, tak pięknie pachniały bzy.

Dwa stoliki dalej spotkaliśmy się pod blatem. Ziutek chrapał, ja sikałem.
Pięknie jest tak spotkać się po latach kulturalnej abstynencji.
W końcu Ziutek ma ukończone dwa fakultety, a ja w końcu trafiłem do toalety.

wtorek, 11 sierpnia 2015

Mała Robinsonada - Planeta Lumpex



Czajownik 20 3214
Lecimy, właściwie już tylko ja lecę.
Reszta towarzyszy opuściła naszą małą kapsułę. Józef postanowił zostać na Kurzej Łapce,
tak nazwał tę asteroidę i został tam sam jak palec. Bonifacy zasiedlił Margarynę, całkiem
sporą kometę, jej brudno-lodowa powierzchnia bardziej przypominała smalec ze skwarkami,
ale Bonifacy zaparł się przy tej nazwie. Zbudował sobie igloo.
Genowefa, jedyna kobieta pośród załogantów, w czasie swoich trudnych dni, z płaczem
postanowiła zasiedlić nowo odkrytą, moherową planetę, o przewrotnej nazwie Moher One
nadanej przez zgryźliwego ostatnio Zenobiusza, który nie wytrzymawszy Silence Universe
wskoczył na nadlatującego właśnie meteoroida.
Tak więc zostałem całkiem sam.
Ja, Symeon Pankracy Czwarty, postanowiłem pisać ten dziennik, coby pamięć o nas nie
zagasła.

Plejownik 21-25 3214
Wstałem świtkiem, właśnie Biały Karzeł rozgonił nocne koszmary, gdy moim oczom ukazała
się brudna, okuta na brzegach skrzynia. Miała zamczyste wieko i obluzowany jeden zawias.
Wykonałem pomiary. Albedo miała nikłe, siła ciążenia tez na niej nie była imponująca.
Wirowała statecznie wokół osi, z niewielka precesją, to pewnie wpływ tego obluzowanego
zawiasu. Nawet lekko skrzypiała przy obrotach dobowych. na jednym jej rogu zauważyłem
dziurę, jakby wygryzioną przez myszy.
Postanowiłem tam właśnie się udać.
Zadokowałem korabia na jednym z nitów i ostrożnie wysiadłem z pojazdu. Udałem się w
kierunku wygryzionej dziury. Powitała mnie ciemność otchłani, w którą, uważając na drzazgi,
ostrożnie się wsunąłem. Potknąłem się kilkukrotnie o jakieś rupiecie, ale dzielnie podążałem
dalej. Ilość kurzu była powalająca. Dobrze, że jako kosmonauta - zwiadowca, nie cierpię
na alergię. Ogarnąłem nieco zwisające wszędy pajęczyny, gdy zauważyłem mniejszą skrzynię.
Otwarłem ostrożnie wieko i oczom mym ukazał się niezwykły widok.
Piękny, malowniczy, wręcz bajkowy świat, zaludniony liczną gromadą brodatych lumpków.
Chodzili, biegali, nerwowo się rozglądając i zbierając, a to pety leżące na ulicach ich
bajkowego miasteczka, a to puszki po piwach, a to butelki.
Ubrani byli w czarne chałaty i nosili wysokie, cylindryczne nakrycia głowy.
Czasami dochodziło do ostrych starć, gdy znaleziony pet okazywał się wyjątkowo okazały,
albo w puszce było jeszcze sporo piwa.
Uśmiechnąłem się ciepło do tych ludzików, jak Bóg z niebios i ostrożnie zamknąłem skrzynię.

sobota, 1 sierpnia 2015

ćma

dopijam kolejną kawę
zabijam kolejne dziecko
zapalam kolejnego papierosa
kolejka duchów w dymie
widma płaczą nad filiżanką
kolejna popielniczka
strzępki rozmów
szepty i krzyki
zimny blat stolika
czas na rachunek sumienia
kolejny banknot
gaszę papierosa
smak kawowych fusów tak gorzki

ćma atakuje latarnię
chodnik prowadzi donikąd
kolejna ulica
kolejna knajpa
kolejne potknięcie w zyciu

w dziesięć minet

Uwielbiam to robić. Jestem niezaprzeczalnym wirtuozem języka. Kobiety mdleją i szaleją.
Jestem ich bogiem.
Lata praktyki, wielokrotnych treningów, uczyniły ze mnie mistrza.
Nie zawsze tak było.
Na początku brzydziłem się, robiłem to na przymus, ale stopniowo przekonywałem się coraz
bardziej, w końcu pokochałem, a ostatecznie wpadłem w nałóg.
Teraz jednak postanowiłem pobić rekord Guinessa. Dobrałem dziesięć odpowiednich
ochotniczek, każda z nich, musiała być w przedziale wiekowym osiemnaście do dwadzieścia
pięć, taki mój kaprys. Oczywiście, musiały być też zdrowe i prawidłowo zbudowane, ale to
koniec wymogów. Nie musiały być piękne, to nie miało znaczenia, liczyło się co inne.

I udało mi się! Dziesięć minet w dziesięć minut.

piątek, 31 lipca 2015

mojeja

Miałem już dość wiecznego udawania. Udawania kogoś, kim nie jestem.
Ale kim jestem? Co się kryje pod maską?
Stanąłem przed lustrem i zerwałem pierwszą. Zobaczyłem małego, płaczliwego tchórza.
Nie, taki nie jestem przecież. Zerwałem ją z niesmakiem. Kolejna była gorsza.
Zobaczyłem pijaka, który coś bełkotał. Zerwałem czym prędzej, żeby ujrzeć
pomarszczonego starca z długimi, brudnymi kłakami.
Tak zrywałem kolejne maski, już nie oczekując niczego dobrego. Zrezygnowany odklejałem
te naleśniki z twarzy i rzucałem je w kąt. Rósł stos moich porażek i niepowodzeń, błędów
i wypaczeń. W końcu, w lustrze zobaczyłem twarz dziecka, uśmiechniętą szelmowsko.
Z rozpędu oderwałem i tę twarz. To, co ujrzałem, przeraziło mnie. To nie była maska.

Jak wam mijają wakacje?


Bardzo wesoło i przyjemnie mi mijają wakacje.
Tak na prawdę to nie mam wakacji, ale cieszy mnie świadomość, że wy je macie...

...azali już jutro, wybieram się na Księżyc.
Dosiądę koguta imć Pana Twardowskiego i lecę.
Trzeba nam tylko uważać na nisko orbitujące satelity szpiegowskie, mogą nam ogon osmalić.
Jak tylko pokonamy orbitę geostacjonarną, będzie już z górki.
Na ekliptycznej zrobimy popas. Zjemy małe co nieco, popuścimy pasa, wydalimy kupy.
Dobrze, że kosmiczny mróz zestali nieczystości.
Zrobimy sobie pamiątkowe selfie z kometą Halleya.
Później już tylko lot po prostej, a właściwie krzywej hiperbolicznej, w Kosmosie nie ma prostych
rozwiązań.
Zaliczymy najbliższy krater, ten z flagą gwiaździstą, wykopiemy sobie grajdołek w księżycowym pyle.
I to by było na tyle.
Aha, pisać via Lunar Orbiter, odpowiem natychmiast, jak tylko zaświeci nam Ziemia.

środa, 29 lipca 2015

Ziemia Obiecana

Muszę wyrwać z siebie tego zakochanego dupka.
Naciąłem skórę na nadgarstkach i wzdłuż przedramienia, aż po łokieć. Przepijałem spirytusem ból.
Rozchyliłem skórę jak okładki książki. Zmącony alkoholem, z trudem czytałem niewyraźne pismo
ścięgien. Były jak pismo klinowe.
Zapaliłem papierosa i złapałem sens, to kod miłości do ukrzyżowanego. Wyrwałem litery razem
z mięsem, gdy nagle ukazało się sedno. To tętnica. Pulsowała niespokojnym rytmem, jakby
obawiała się tego co nastąpi.
Zaśmiałem się szyderczo. Wcisnąłem palce pod jej śliskie ciało, umęczone golgotą życia i delikatnie
złożyłem na całunie mojego, brudnego prześcieradła.
Morze Czerwone rozstąpiło się i przywitało po tamtej stronie. Skończył się mój Exodus.
Dostąpiłem zaszczytu, żeby upaść na samo dno.

wtorek, 28 lipca 2015

Głupia melancholia - Mały Krzyś

Pociągam delikatnie za sznurki. Kurtyna snu opada. Wtedy dopiero widzę co zmarnowałem.
Jestem tylko widzem.
Cofam się do lepszych czasów dzieciństwa. Zdobywanie nowych rubieży, przekraczanie wszelkich
granic przyzwoitości. Coś mi z tego zostało. Zatrącam nasiąkniętą skorupką.
Ale to tylko wybryki. Wybryki mojej natury.
Tkwię w tym stanie nienaturalnej dorosłości i borykam się z małym Krzysiem, siniaki na nogach,
guzy na głowie, szalona chęć eksploracji śmietników.
Wędrówki pod ławkami w parku w poszukiwaniu tajemnicy ukrytej głęboko pod spódniczkami.
Wieczny niepokój, wieczna tęsknota.
Raz o mało nie puściłem z dymem szkoły, potężna paczka wybuchowa, podłożona pod oknami
szkolnych ubikacji. Skończyło się na wielkim dymie.
Mały Krzyś, mały chemik, mały anarchista.

niedziela, 26 lipca 2015

Gość w dom Bóg w dom - krótka powiastka sajens fikszyn



Najpierw zobaczyłem czarny punkt. Unosił się w powietrzu, był nieruchomy. Bardzo powoli
rósł jednak, już był małą, czarną kulką. W końcu stał się kulą o średnicy około jednego
metra.
Kula była niesamowicie czarna. Próbowałem jej dotknąć ale miałem wrażenie, że dotykam
powietrza, dłonie ześlizgiwały się jednak z powierzchni, nie byłem w stanie kuli pomacać,
poczuć dłońmi czym jest..
Odsunąłem się o krok i dalej już tylko przyglądałem się.
Coś dziwnego działo się w jej wnętrzu. Pojawił się czerwony, cienki placuszek, jakby
naleśnik, o niezbyt regularnym kształcie. Stopniowo zmieniał kształt. Cały czas był
naleśnikiem ale o różnej wielkości i kształcie, czasami się rozdwajał, tak że tworzyły się
dwa placuszki, a nawet raz było ich trzy. Na ich powierzchni pojawiały się dziwne, abstrakcyjne
kształty, esy-floresy, kółka, owale, spirale.
W końcu, na powierzchni czarnej kuli, pojawiła się twarz. Miała szeroko otwarte oczy.
Były nieruchome, usta zamknięte. Twarz jak namalowana na balonie.
Nagle te oczy mrugnęły. Usta się otworzyły i z ich głębin wydobył się charkot.
Z cichym mlaśnięciem twarz oderwała się od powierzchni kuli. Zaraz za nią wyłoniła się
reszta głowy. Głowa zamrugała nerwowo i odezwała się zachrypłym głosem.
- Ciągnij! Kurwa ciągnij mnie za łeb! - charczała głowa.
Całkiem ogłupiały, chwyciłem głowę i zacząłem powoli ciągnąć. Nie było łatwo.
To prawie jak poród się odbywało. W ślad za głową, wychynęła z kuli jak z macicy reszta
niespodziewanego gościa. Spadł z hukiem na podłogę, wstał niezgrabnie, otrzepał się
i rzekł:
- Dzięki - pooglądał się z tyłu i z przodu, pomacał nogi, poruszał rękami, zrobił kilka
przysiadów i wyciągnął z małej kieszonki kombinezonu paczkę fajek.
Przycupnął na małym stołeczku, zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko i wypuścił
w moim kierunku chmurę dymu.
- No i co się tak gapisz? - spytał uśmiechając się ironicznie.
- A aa a eeeeee, a co pan,.kim pan jest? Co to wszystko ma znaczyć, ta kula i w ogóle?
- bełkotałem i jąkałem się, cały jeszcze rozdygotany.
- He he - zaśmiał się przybysz - Spokojnie, spokojnie, bez nerw. To nic takiego - uśmiechał
się pobłażliwie - Taki tam eksperymencik mały. Robimy próby. Tak tam sobie wskakujemy
i wyskakujemy z przestrzeni i w przestrzeń. To znaczy, wskakujemy sobie w przestrzeń
i wyskakujemy sobie z niej. Wiem, wiem, trochę to dziwnie wygląda, ale już niedługo
wszyscy tak będziemy robić. To będzie nowa metoda na podróżowanie i w ogóle..
- Co w ogóle? - spytałem osłupiały.
- No wie pan - uśmiechnął się - Rewolucja nastąpi. Wszelkie drzwi odejdą do lamusa.
W chirurgii to dopiero będzie! Dostęp do każdego organu bez nacinania skóry, będą
te organy jak na talerzu że tak powiem.
A do pana to zupełny przypadek, że trafiłem, miało być obok, trochę mnie zniosło.
Dobrze, że nie w ścianie wylądowałem.
A tak w ogóle, to dzień dobry sąsiadowi, jestem nowym lokatorem, mieszkam tu zaraz,
za tą ścianą. właśnie.
Po tych słowach, mój nowy sąsiad, skłonił się sztywno, mrugnął okiem, zgasił peta na
podłodze i poszedł sobie.
Ciekawie się mój dzień zaczął...

piątek, 24 lipca 2015

Ostry przypadek sołtysa

Sołtys Balcerzak, ze wsi Kniszki Górne, był niewątpliwie smakoszem.
Doceniał w pełni wykwity sztuki kulinarnej swojej żony. Zjadał wszystko, co mu uszykowała,
nie marudził, tylko konsumował wykwintne dania jej autorstwa.
Właśnie wjechała na stół kaszanka z pęczakiem, zasmażana z cebulką, do tego wielki,
kiszony ogór i pół bochenka chleba, pokrojonego w zgrabne skibki.
Sołtys Balcerzak, zjadł kaszankę ze smakiem, zakąsił ogórem, przegryzł rumianym chlebem,
popuścił pasa i rzekł do żony:
- Droga żono, sprawiłaś mi wielką radość tym wykwintnym daniem, ale żeby ta dość tłusta
potrawa dobrze się trawiła, potrzeba mi odpowiedniego rozpuszczalnika. Według najnowszych
badań, tym czymś jest alkohol etylowy albo poprawniej etanol, albo już tak całkiem prosto
i wulgarnie mówiąc, tym czymś jest bimberek twojej matki a mojej teściowej.
To rzekłszy sołtys Balcerzak, rozparł się wygodnie w fotelu i popatrzył wyczekująco
na swoją połowicę.
Żona sołtysa Balcerzaka Balbina, wiedziała dokładnie co ma teraz zrobić. Pobiegła w try miga
do piwnicy, gdzie kisiła się w srogich, dębowych bekach kapusta i otwarła tajemną klapę, gdzie
pięterko niżej dojrzewała słynna księżycówka teściowej sołtysa Balcerzaka, a matki Balbiny,
żony sołtysa Balcerzaka. Wyciągnęła omszałą flaszę ze srebrzystym, w świetle małej lampki,
płynem i popędziła do męża, stawiając triumfalnie butlę na stole.
Sołtys Balcerzak, jako smakosz, nigdy nie degustował bimberku z kieliszków, pił prosto z tak
zwanego, gwintu.
Wypiwszy jednym cięgiem prawie pół butli mocarnego samogonu, postanowił się przejść po
obejściu, co by pańskim okiem trochę koni podtuczyć. Chodził, doglądał, a to krówkom wymiona
pomacał, a to świnkom gnój przerzucił, a to kurkom ziarnem sypnął.
Chodził tak i chodził, zaglądał we wszystkie zakamarki coraz to bardziej wnerwiony.
W pewnym momencie, wlazł w świeżą kupkę nawozu, zostawioną przez rączego, jego konika,
i pacnął się w czoło.
- Kurwa, coś mi tu śmierdzi - rzekł i pociągnął wielkim, fioletowym nosem.
Faktycznie, unosił się w powietrzu ledwo wyczuwalny zapach zgnilizny. Węsząc na podobieństwo
starego, utytego psa, sołtys Balcerzak poszedł tropem.
Musimy teraz nadmienić słów kilkoro o teściowej sołtysa Balcerzaka.
Otóż, matka Balbiny a teściowa sołtysa Balcerzaka, nie tylko komponowała wyśmienity trunek,
którym tak delektował się sołtys Balcerzak, ale też eksperymentowała w dziedzinie medycyny
naturalnej, ekologicznej i niekonwencjonalnej, co by odzyskać młodość wzorem królowej
Kleopatry. Co prawda nie kąpała się w mleku, to by był dopust boży i armagiedon, tylko
postanowiła wypróbować moc kiszonej kapusty, która jak wiadomo, posiada wiele cennych
witamin, mikro i makro elementów, poza tym jest znana ze swoich leczniczych właściwości,
chociażby w leczeniu kaca.
Wlazła zatem, owego dla niej feralnego dnia, do wielkiej dębowej beki, i kisiła się z kapustą
już kilkanaście godzin, wystawał jej tylko łeb. Z beki jej ten łeb wystawał.
Niestety, teściowa sołtysa Balcerzaka, nie uważała, żeby podmywać się nazbyt często, w myśl
mądrości ludowej: "Częste mycie skraca życie", więc taka trochę niedomyta wlazła do beki
jak do wielkiego gara.
Mikroflora i mikrofauna teściowej sołtysa Balcerzaka ruszyła na podbój nowych rewirów.
Biedne bakterie kwasu mlekowego były bez szans w potyczce z drożdżami i innymi grzybami
pochwowymi teściowej sołtysa Balcerzaka.
Mówiąc prosto i prosto z mostu, kapusta zaczęła gnić i porastać.

Sołtys w końcu dotarł tropem do piwniczki, zobaczył łeb swojej teściowej. Zapłonął świętym
oburzeniem i zrobił to co by zrobił każdy na jego miejscu. Każdy sprawiedliwy i bogobojny
obywatel wsi Kniszki Górne. Założył krągłe wieko na bekę i zabił gwoździami.
Prawie jak Jezusa Żydzi. Następnie obmył ręce, pomodlił się pod świętym krzyżykiem u proga
i poszedł spać, uprzednio dopiwszy księżycówki, śpiąc snem sprawiedliwego.

środa, 22 lipca 2015

Wielki Mzimu



Skończyłem pisać właśnie bardzo mądry wiersz, gdy nagle zobaczyłem Wielkiego Mzimu.
Ukazał mi się na podobieństwu Dżinu z butelki, ale bez pocierania. Objawił się niczym
duch.
Wielki Mzimu, to łysy, gruby facet z długą brodą, tak mniej więcej po pas i nie spełnia
życzeń, tylko zadaje kłopotliwe pytania.
Mzimu rozsiadł się wygodnie w moim bujanym fotelu, pogładził brodę i rzekł:
- Witam szanownego poetem. Niech mi pan poet powi, dlaczego pańskie wierszyki
takie durne som?
- O, wielce szanowny panie Mzimu - poczerwieniałem lekko i taki lekko skraśniały
próbowałem odpowiedzieć - wcale nie są takie durne. To tylko pozory, które bardzo,
ale to bardzo mylą. Faktycznie, pozornie są durne ale mają głęboko ukryte ważkie
przesłanie. Tak ważkie, że aż strach o tym mówić.
Ględziłem tak trzy po trzy, cały spocony i czerwony jak burak. Wielki Mzimu bujnął
się na fotelu gwałtowniej, tak że o mało nie spadł z fotela i przerwał potok mojej
wymowy jednym, zdecydowanym ruchem dłoni i rzekł:
- Panie poet, ja mam w głembokim szacunku pańskom poezjem, ale przyznaj pan,
że takim Mickiewiczom to pan do pient nie dorastasz, ale mniejsza z tem.
Mam tu ważniejszom sprawe do obgadania.
Otóż, zakochałem sie w jednej cizi i potrzeba mi fajnego, sprośnego wiersza.
Takiego, zeby jom uwiud. No, panie poet, dawaj pan.
Zamyśliłem się głęboko
oczy zamknąłem szeroko
i rymnąłem:

W parku na ławce
przy huśtawce
zdarzył się cud

Spotkałem dziewicę
co miała cyce
słodkie jak miód

Padłem do kolan
mojaś ty! wołam
klęczę u stóp

Dziewczę kraśnieje
co tu się dzieje?
ma oczy w słup

....
Wielki Mzimu chrząknął, beknął i rzekł:
- Panie poet, daj pan spokój, już dość, wystarczy.
To mówiąc znikł, pozostawiając po sobie kałużę moczu na i pod fotelem.
Poezja ma jednak wielką moc!

niedziela, 19 lipca 2015

Sos co walił w nos


wydłubałem kozę z nosa
i urwałem z łona włosa
szykowałem pyszny sos
więc dodałem z łona włos
kozę z nosa też wrzuciłem
i tak sobie kucharzyłem
gdy do gara wpadła mucha
w sosie skrzydełkami rucha
rucha, rucha, nie przestaje
co tej kurwie się wydaje?
zamieszałem łyżką w garze
już tej musze ja pokarzę!
zamieszałem razy kilka
jeszcze tylko jedna chwilka
i gotowy sosik syty
z dodatkami znakomity

sobota, 18 lipca 2015

Jak uszykować dobry bigos - poradnik kulinarny



No i co, smakował bigosik? He?
A może nie bardzo, a bo to kapusta niedogotowana, a to za mało kiełbasy
a za dużo boczku. He?
Naszykowałem cały gar bigosu, gotuje go już drugi dzień na małym ogniu,
tak, by wam jak najlepiej dogodzić, a tu tylko wieczne kręcenie nosem.
A że takie danie to nie trendy jest w obecnych czasach, lepsze by było suszi,
zdrowsze, ładniej wygląda i pochwalić się można w towarzystwie.

A taki bigos, to ble, no jak to wygląda, rozgotowana kiszona kapucha plus
mięcho, normalnie womituje każdy, jak takie coś widzi na talerzu.
No i ten zapach, zapaszek, ten cuch i cuszek, rozściela się po całym domu,
wszystko czuć ta piekielna kapuchą. Przez wszystko przenika i wszędzie wnika,
w każdy por i zakamarek. Jakie to obrzydliwe, takie wieśniackie i chamskie,
naszykował gar bigosu i będziemy jak te świnie żryć go z tego gara jak z koryta
przez cały tydzień, miesiąc, rok, do końca życia, do końca świata, do Dnia
Sądu Ostatecznego, już wolimy piekło i wieczne potępienie jak ten bigos.

Zakręcona wasza nędza, toć ja ten bigos fachowo, na małym ogienku pyrkałem,
mieszałem i smakowałem, dodawałem a to grzybka koźlarza ususzonego, a to
jabłuszko ukiszone co kisiło się z kapustką, a to kminku nie wiele co, a to listka
laurowego, a to ziela angielskiego, co by waszym delikatnym podniebieniom dogodzić,
dodawałem. I czuwałem i modliłem się nad tym garem , i zanosiłem się płaczem,
co by słoną łzą doprawić smaku, i krwi upuszczałem z tętnic, co by kolorek był
snadniejszy.
O krwawa wasza jucha! Od jutra pasztetowa z kaszanką!
I cicho mi tu być!

Kołysanka



Szedłem sobie krętą ścieżką poprzez las, gdy nagle wywinąłem oreła, czyli prosto, zaliczyłem glebę.
Zakląwszy szpetnie, aż wystraszone wiewiórki czmychnęły do dziupel a muchy zastygły w locie,
wstałem obolały i utytłany w ściółce. Popatrzyłem pod nogi i dostrzegłem winowajcę zdarzenia.
Był to spróchniały pieniek, mało co widoczny, zanurzony po pas w igliwiu i zasłany listowiem.
Pieniek jak pieniek, sosna jego mać, nic niezwykłego, jednak dalibóg posiadał w swym wnętrzu
wyżartą próchnicą dziurę niewiadomej czeluści.
Zaintrygowany nieco, wraziłem łapsko po łokieć sam w wiadomą pustkę i namacałem coś.
Cosiem okazało się być miękkie coś.
Niebardzom brzydliwy i strachliwy, a za to z pasją badawczą, gmerałem palcami w cosiu,
usiłując cosia wyciągnąć.
Po wielu nieudanych próbach i jeszcze wiekszej ilości szpetnych przekleństw, w końcu coś
wychynęło na światło dzienne. Był to szmaciany zawiniątek, coś w rodzaju sakiewki lub też
trzosa, ciężkawy, wypchany nieznanymi treściami, rozpalający ciekawość niezdrową.
Rozochocony i rozdygotany gorączką badawczą niecierpiącą zwłoki, rozsupłałem zagadkę,
nawet pomagając sobie zębami i gryząc oporny supeł.
Rozchyliłem brzegi zawiniątka, rozłożyłem szmatkę i zobaczyłem.
Małą, zmumifikowaną główkę dziecka. W oczodołach, zamiast oczu były wetknięte dwie
żaróweczki, zamiast nosa był pstryczek-elektryczek.
Pstryknąłem.
Oczy zaświeciły, z ust, gdzie zapewne był ukryty głośniczek, popłynęła słodka kołysanka.
Byłem zachwycony znaleziskiem!
Pogalopowałem przez knieję, trzymając nad głową cudowną główkę i krzyczałem i śmiałem się,
i śpiewałem do wtóru słodką kołysankę.

Bajka

Marino, Marino
ma słodka dziewczyno
jesteś moją heroiną...

Tak sobie podśpiewywałem, idąc borem, lasem,
wymachując fantazyjnym kutasem,
co go trzymałem za pasem.

Aż tu nagle pojawił się zły wilk i pyta:
- Hej, młodzieńcze, co to za pyta?
- A to taki ozdobny kutas, taki frędzel. Ongi uplótł go był mój dziad, pradziad.
To znaczy dziad z dziada pradziada - odpowiadam wilkowi śmiało.
I zaczynam coraz to bardziej wymachiwać ozdobnym w supły kutasem, i wywijać
niczym frygą. A był to kutas szczerozłotą nicią oplecion, więc zającami złotymi
od słońca odbitymi wilka oślepiłem, ogłupiłem i omotałem.
Stał z rozdziawioną paszczą i patrzył, a ślina mu z pyska kapała.
Paszczę coraz to bardziej rozdziawiał a ja coraz to mocniej kutasową frygą
wirowałem.
Rozdziawił ją w końcu tak szeroko,
że mogłem mu popatrzeć do paszczy tak głęboko,
że aż mu było widać trzewia,
a w nich zobaczyłem, to niesłychane!
Piernikową chatkę Baby Jagi
sierotkę Marcysię
siedmiu groźnych Krasnoludów
babunię Czerwonego Zerwikaptura
i chatkę puchatkę Marinyyy
Tak zaglądałem i zaglądałem z okiem zbielałym, z gałami na wierzchu,
że zapomniałem z tego wszystkiego wywijać kutasem
i wilk chyc i mnie połknął.
Już w wilku, podśpiewując wiadoma piosnkę, udałem się do chatki Maryny,
tam wzieliśmy szybki ślub bez świadków i bez księdza dobrodzieja,
i żyliśmy długo i szczęśliwie powijając siedmiu malutkich krasnoludków.
Koniec bajki.

Duch

Wywołaliście kiedyś ducha?
Ja raz wywołałem, ale bardzo nietypowo.

Otóż, nastolatkiem ze śpikiem z nosa będąc, parałem się amatorską fotografią.
Oczywiście, w tych latach wchodziła w rachubę tylko fotografia czarno-biała.
Kolorowa dopiero raczkowała.
Miałem ciemnię w kiblu, tam wywoływałem filmy w koreksie, a u siebie w pokoju
dokonywałem reszty obróbki, gdzie już niepotrzebna była absolutna ciemność,
można było operować przy czerwonym świetle.
W takich warunkach obrabiało się papier foto, podczas uzyskiwania już gotowych
odbitek, czyli gotowych zdjęć.
Wywołany i utrwalony film mozna było obejrzeć przy zwykłym świetle.

Ale jak to się ma do duchów?
Otóż, goniłem po różnych dziwnych miejscach z moim aparacikiem fot, marki AMI,
plastikowy cudak produkcji polskiej, i robiłem zdjęcia czemu popadnie.
A to matkę zaskoczyłem w dziwnej pozycji, a to siostrę, właziłem pod ławki w parku
i fociłem chyłkiem tyłki, a to zapuszczałem się w jakieś obskurne rudery i polowałem
na gołębie, zdechłe szczury itp
I razu pewnego, mając już pełną szpulkę cudacznych zdjęć, wywołałem ten film
w kiblu i już z gotowym negatywem udałem się do pokoju obejrzeć rezultat.
Jakież było moje zdumienie, gdy na każdym kadrze filmu było widać tylko jakąś
ciemną postać i nic więcej.
Doszedłem do wniosku, że musiałem coś spieprzyć albo mój świetny aparacik
uległ poważnej awarii. Mimo to, wsadziłem film w powiększalnik i zrzutowałem
obraz negatywu na papier fotograficzny. Oczywiście w czerwonym świetle,
najpierw chciałem zobaczyć powiększony kadr.
Zobaczyłem czarnego osobnika, prawdopodobnie płci męskiej w jakiejś kapocie,
czy też kapturze na łbie, coś w ten deseń. Tło było mocno rozedrgane, mało
czytelne, jakieś smugi, rozmazania, ogólny chaos.
Zdjąłem z powiększalnika czerwony filtr i naświetliłem papier przez krótką chwilę.
Papier pozostał biały, a właściwie różowy w czerwonym świetle, wrzuciłem go
do kuwety z wywoływaczem i zaczął się jawić obraz pozytywowy.
Postać była biała, rozedrgane smugi niewiele się zmieniły, tło było bez większych
zmian. Już miałem wyciągnąć papier, nie powinien za długo moczyć się w wywoływaczu,
gdy zobaczyłem, że na białej, bez wyrazu i bez szczegółów twarzy zaczęło się coś
pojawiać.
Najpierw pojawiły się oczy, czarne jak smoła. Następnie wielki nos.
Przyglądałem się z zapartym tchem. Chwilę później pojawiły się usta.
Zaczeły się poruszać. Przetarłem oczy z niedowierzaniem, myślałem, że mi się coś
majaczy. Ale nie, usta poruszały się coraz gwałtowniej, wyrażały wściekłość,
wyglądało to tak, jakby postać na zdjęciu krzyczała.
Ale nic nie było słychać, panowała martwa cisza, tylko te usta, rozedrgane,
międlące coś bezgłośnie, wyszczerzały zęby w okropnych grymasach,
próbowały mi coś na gwałt przekazać.
To było okropne, ten niemy krzyk szaleńca. Bo na szaleńca ta postać mi
wyglądała, była jak obłąkana.
Niestety, po chwili papier zaczął czernieć, zanikały szczegóły, a ja byłem tak
osłupiały, że ani nie drgnąłem. Papier w końcu sczerniał całkowicie.
Nie było już nic widać.
Przypomniałem sobie o negatywie. Rozwinąłem go niecierpliwie. Na każdej klatce
to samo, zupełnie bezbarwny kadr.
Nie było nic.

Przepis na życie

Po pierwsze zgromadź kilka gazów:
metan, dwutlenek węgla, azotu sporo, dodaj amoniaku
Po drugie podlej to wodą, dużo wody poproszę
Po trzecie pierdyknij w to błyskawicą, dużo tych błyskawic niech będzie

Podgrzewaj, smaż, chłódź, i tak w kółko, kilka miliardów lat
no i mieszaj od czasu do czasu, żeby się kluseczki nie przypaliły

Naświetlaj lampami, przedmuchuj wiatrami, i mieszaj, mieszaj

Kowalski szybkim krokiem zmierzał do autobusu
spieszył się do roboty
kierownik był skurwysynem a mu czwarte dziecko w drodze

środa, 15 lipca 2015

tytuł później

nabrzmiał mój mięsień testosteronem
żyły pchają byczą krew aż tętni i pulsuje
wzbiera się we mnie samcza moc hormonu
już pęka
już tryska

stulony pączek róży ożył
rozchylił płatki w oczekiwaniu
ukazał swoje wnętrze
wszystkie odcienie różu i czerwieni
pokrył się rosą
wilgoć

zapach ziemi po deszczu

wyczerpany upałem
- spragniony pustynny wędrowiec
dotarłem do źródła

Spotkanie

W Wankuwer spotkałem się z Shidlack-Conevcą. Faktycznie nazywa się Szydłak-Konewka ale po wyjeździe
z Polski tak szybko się zaaklimatyzował w nowym, kanadyjskim otoczeniu, że musiał się przemianować.
Poza tym, zawsze go bolało to niefortunne połączenie tych dwóch tak bardzo siermiężnych członów jego
nazwiska. Bo i Szydłak i Konewka. No śmiech na sali normalnie. Natomiast Shidlack w połączeniu
myślnikowym z Conevcą już całkiem inaczej brzmi. Tak światowo i zacnie.
Ja też, jak tylko wyemigruję z Polszy, natychmiast się przemianuję na Christophera Augusta, żeby być
światowym i żeby nie być siermiężnym Sierpniem. Bo to mnie boli, ta siermiężność Sierpnia.

No więc spotkałem się Alphonsem Shidlack-Conevcą w Wankuwer. Pytanie, skąd się tam wziąłem?
Nie, nie wyemigrowałem jeszcze, dalej jestem tylko Krzysztofem Sierpniem. Takim bardzo zwyczajnym.
Po prostu pojechałem sobie na wycieczkę, w celach turystycznych.
Dałem się uwieść słynnym kanadyjskim lasom i właśnie przebywając w parku miejskim w Wankuwer,
spotkałem Alphonsa.
Alphonso, bardzo bywały, o czym świadczyły fioletowe szkła jego okularów i liczne metalowe precjoza
na jego ciele, w rodzaju złotego łańcucha na szyi, złotych sygnetów na większości palców u rąk,
(u nóg nie sprawdzałem) i szczerozłotego uśmiechu na twarzy, którym to uśmiechem rozsyłał po
okolicy wesołe zajączki.
W ogóle biła od niego jasność jak od jakiegoś mesjasza.
Ja szary i skundlony, w sfilcowanym sweterku, postanowiłem się ukłonić Alphonsowi.
Powiedziałem: "Dziń dybry"
To miał być taki inteligentny żart, świadczący o mojej światowości, że już kaleczę język polski, taki
jestem ogarnięty i światowy i taki bywały na międzynarodowej scenie.
Niestety, Alphonso nie docenił mojego inteligentnego i jakże subtelnego żartu, bo tylko burknął
coś po kanadyjsku, żebym spierdalał czy coś w tym rodzaju.
Usłuchałem go bezzwłocznie, zwłaszcza, że towarzyszyła mu dwójka dziwnych osobników
o byczych karkach i o nieobecnym spojrzeniu ukrytym za ciemnymi szkłami.

Tak właśnie wyglądało moje pierwsze i ostatnie zarazem spotkanie ze słynnym Alphonsem
Shidlack-Conevcą w Wankuwer.

Może i wam kiedyś dopisze to szczęście osobistego kontaktu z tak wybitną personą.
Ja miałem to szczęście.

Resztę urlopu spędziłem w ostępach kanadyjskiego lasu, gdzie zaprzyjaźniłem się szorstką
przyjaźnią z wiewiórką Matyldą.
Jakiś czas dała mi nawet pomieszkać w swojej osobistej dziupli!

Arewuar, jak mówią Kanadyjczycy.

wtorek, 14 lipca 2015

piramida

Wpasowaliśmy się w fotele, nawet już nie czujemy, że nas coś uwiera o kant dupy.
Zapatrzeni ślepo w monitory, mrugnięciami oka raz na dobę sygnalizujemy światu,
że jednak jesteśmy.
Pajęcza sieć oplotła nas w kokon, pozbawiła cech ludzkich, zmumifikowała na
kolejne tysiąclecia.
Koniec świata nigdy nie nadejdzie.
On już od dawna jest w nas.
Na szczęście mrugający ekran okazał się tylko tikiem nerwowym.
Już spokojny, oddajesz mocz cewnikiem, kroplówka miarowo daje ci prosto w żyłę,
alarmujesz salową, bo basen znów przepełniony.
Koniec świata nastąpi równo o trzynastej pięć.

wielkomiejski upał

No ok, upał właśnie trochę zelżał, otworzyłem okno i wrzask w miejsce spiekoty wdarł się
do mojego pokoju. Zamknąłem z powrotem.
To jak po zimie, gdy tylko słonko przygrzeje, spod śniegu wyłaniają się psie kupy, tak
w lecie, gdy słońce skłoni się poza horyzontem, wyłania się dzieciarnia.
Zupełnie jak psie kupy spod śniegu.
Wrzaskliwa i piskliwa dzieciarnia.
Betonowy blok, nagrzany całodziennym słońcem, na wieczór oddycha żarem niczym
wielki piec. Tworzy własny, tropikalny mikroklimat.
Uroki wielkomiejskiego blokowiska.
Dżungle z małpami mam pod blokiem. Cały małpi gaj: huśtawka, zjeżdżalnia, piaskownica.
Przydałoby mi się zezwolenie na odstrzał, ale podobno dzieci są pod ochroną, mimo że
rozpleniły się ponad wszelkie normy.
Podobnie jest z gołębiami, srające, latające szczury roznoszące wszelkiej maści choroby.
Też nie wolno im piórka strącić z osranego kupra.
W szczególności w Krakowie, gdzie są traktowane jak jakiś symbol miasta.
No gdzieżby, krakowskie gołąbki? Dokarmiane licznie przez troskliwych obywateli.
To tak samo, jak by dokarmiać szczury. W sumie, z dwojga złego już wolę szczury.
Przynajmniej inteligentne są te gryzonie w przeciwieństwie do większości dzieci.

ajlawju!

Tak bardzo cie kocham
że aż szlocham
szlocham i smarkam
a gile mam zielone
a serce mam czerwone
a oczy podkrążone
i myśle tylko o tobie
w zdrowiu i chorobie
chyba coś sobie zrobię
jak moich wyznań siła
nie jest ci wcale miła
moja ty cebulo zgniła!

poniedziałek, 13 lipca 2015

takie tam

Nic mi się nie chce.
Ani malować mi się nie chce.
Ani pisać listów mi się nie chce.
Ani nigdzie jeździć mi się nie chce.
Tylko bym siadł na nocniku i siedział.
Pytanie, czy na nocniku coś można wysiedzieć?
Żeby odpowiedzieć na tak sformułowane pytanie, trzeba siąść na nocniku i siedzieć.
I siedzieć.
Można ewentualnie, siedząc na nocniku, otworzyć piwo i pić to piwo.
I siedzieć.
Na nocniku oczywiście.
Muszę zrobić eksperyment z ekskrementem.
Czyli siąść na nocniku i sprawdzić jak długo wytrzymam tak siedzieć na tym nocniku.
Jak już nie wytrzymam dłużej to wstać i sprawdzić zawartość nocnika.
Pytanie, czy nocnik się przepełni czy też nie?
To zależy od objętości nocnika i jak długo będę na nim siedział.
I jak dużo piw wypiję.
Taki tam eksperyment nocnikowy.
Można też, siedząc na nocniku oglądać dziennik.
W dzień można oglądać dziennik, a w nocy oglądać zawartość nocnika.
Taki rytm dobowy można sobie ustalić.
W dzień dziennik, w nocy nocnik.

Nocnikowe Polaków rozmowy.

niedziela, 12 lipca 2015

Lipcowe migdały

Dzisiaj, o trzynastej, się zakochałem.
Tak jest, zakochałem się i to od pierwszego wejrzenia.
Pierwszy raz od dłuższego czasu, wyjrzałem przez okno. Tak w ogóle to nie wyglądam przez okno, nie lubię tego.
Świat zewnętrzny mało co mnie obchodzi. Wystarczy, że mam z nim styczność w drodze do i z roboty. Jak już
jestem w domu, przestaje mnie cokolwiek obchodzić, w sumie to najchętniej w ogóle bym okno zlikwidował.
Już nawet przemyśliwałem nad tym, żeby je wręcz zamurować.
A jednak dzisiaj o trzynastej, wyjrzałem przez okno i mnie zamurowało a nie okno. Zobaczyłem JĄ.
Żadna piękność, gruba, pasztetowa baba o skołtunionych, tłustych włosach. Jednak miała w sobie to coś.
Coś niewyrażalnego w słowach.
Wygląd zewnętrzny wręcz odpychał, chodziła w opiętych dresach, wyglądała trochę jak baleron. Zwaliste
fałdy tłuszczu co rusz drgały i przelewały się pomiędzy splotami dresu, chcąc wyniknąć a to górą, a to dołem,
ale opiętość dresu uniemożliwiała im ucieczkę.
Chodziła szurając rozklapanymi buciorami, łeb miała przeważnie zwieszony i mruczała coś do siebie.

Jednak, gdy ją zobaczyłem dziś o trzynastej, poczułem jakby mnie piorun raził. Kolana mi zmiękły i o mało
nie zemdlałem. Świat mi zawirował, ptaszki zaczęły śpiewać miłosne trele, a pszczółki Maje znosiły mi miód
na serce. Jednym słowem, byłem wniebowzięty.
A dobiło mnie już całkiem zawodzenie Wodeckiego w radiu. Wiecie, o tej pszczółce, co ją zowią...

Wszystko pięknie, ładnie, ale babsztyl w ogóle nie zwracał na mnie uwagi. Wysłałem przez okno cały swój
ładunek feromonów, męskich dodatnich i nic. Babsztyl siadł na ławce, rozpieczętował sprawnie puszkę piwa VIP
i pogrążył się w degustacji, leniwie jeno odganiając się od krążących nad nią much.

Ja też sięgnąłem po piwo, miałem jeszcze dwa w lodówce, i razem piliśmy pogrążeni w myślach.
Ona na ławce, ja w oknie.

I tak popijaliśmy to piwo, leniwie odganiając się od much, gdy nagle do ławeczki z moją ukochaną
podszedł jakiś lump i zagadał w te słowa:
- Heloł bejby zabawimy się?- na te słowa moja Afrodyta wstała z trudem z ławeczki i poczłapała za swym
Adonisem, na odchodnym rzucając pustą puszką w moje okno i krzycząc:
- Gudbaaaaaj majlaw, guuuuudbaj!!!

Zrozumiałem wówczas jedno. Tak, to prawda, jesteśmy już w Europie, nie ma to tamto, a języki trzeba znać!

pralka

Słyszałam, że dobrą metodą na zaspokojenie się jest użyie pralki.
Nie bardzo wiedziałam w jaki sposób. Włączyłam program pranie z wirowaniem.
Odczekałam aż wypiorą się moje majtki, rajtki i biustonosze z falbankami.
Czekałam na wirowanie. Siadłam gołą pupą na pralce, przełącznik programów uwierał.
Zacisnęłam zęby i czekałam. Czekałam na cud.
W końcu brudna woda zeszła w kanał.
Harmonia drgań wirującego bębna przeszyła mnie spazmem na wylot.
Drętwiejące nogi chwytały rozpaczliwie powietrze, moje usta też.
Moje wargi też.
W końcu woda zeszła.
Na pralkę.

Głos Pana


Razu pewnego, a było to nocą, jebnął piorun. Gruchnęło potężnie, aż szyby zadźwięczały i ozwał się Głos.
Prawdopodobnie Głos Pana.
Był to Głos gromki, wzbudzający respekt i szacunek.
Głos przemówił tymi słowy:
- Ty stary cepie, ty jucho, czego ci się kurwa zachciewa? Młodych dziewcząt ci się zachciewa? Zzejrzyjże w
zwierciadło i obacz te zmarchy chucią i grzesznym żywotem wyorane. Uszanujże ten siwy kołtun co masz na
czerepie!
Przeląkłem się okrutnie, bo faktycznie, oblizywałem się na młode dziewczęta, ale nic więcej.
Wiadomo, takie to by mnie osrać nawet nie chciały, jak to prawiła mi ongi świętej pamięci nieboszczka
babunia.
Głos ewidentnie czytał w moich myślał, bo znów się ozwał:
- No i chuj, co ci nie staje, grzeszne a robaczywe myśli masz, plugawy miocie. A imię świątobliwej babki
swej nie wymawiaj nadaremno, nikczemniku, tylko módl się doń bo świętą jezusową właśnie została.
- No dobra Panie Głosie - odezwałem się po chwili krępującego milczenia - ale co mam czynić? Jam jeno
słaby robak, któremu ciągle się chce.
Na te moje słowa Głos zeźlił się okrutnie:
- A kurwa internety ma? Ma! A porno stronki potrafi znaleźć? Potrafi! No to trzep kapucyna ale po bożemu,
tylko na leciwe damy pozwalam ci spoglądać i w nich dawaj ujście swym rozpalonym chuciom.
To rzekłszy Głos ponownie jebnął piorunem aż tynk mi ze ścian obleciał i zaśmierdziało ozonem, a ja
z oczyszczonym umysłem położyłem się spać i usnąłem snem sprawiedliwym bez żadnych sennych
podtekstów

o miłości

"No tak, stało się.
Zakochałem się. Niestety, nieszczęśliwie, czyli bez wzajemności.
Snułem się po pokoju jak widmo, nic mnie nie cieszyło. Nawet kaszanka już nie miała tego smaku co
dawniej.
Zacząłem pić tanie piwo i pisać smutne wiersze o miłości bez wzajemności.
Picie taniego piwa nadwyrężyło i tak już nadwyrężoną wątrobę, więc przerzuciłem się na wódkę czystą.
Picie wódki czystej nadwyrężyło mi i tak już nadwyrężony żołądek, więc przerzuciłem się na tanie wino
czerwone /podobno jest dobre na serce, bo czerwone, a serce jak wiadomo jest czerwone, no i jest
znakiem miłości niespełnionej, czyli bardzo adekwatne do stanu mojego ducha/
Niestety, okazało się, że dobroczynne działanie taniego, czerwonego wina na serce to mit i bajka.
Picie czerwonego, taniego wina nadwyrężyło i tak już nadwyrężone serce.
Nie wiedząc co dalej, bo lista dostępnych trunków skurczyła się dramatycznie, a pić musiałem,
żeby sobie jakoś radzić z depresją miłosną, postanowiłem pójść na całość.
Złamałem wszelkie nakazy i zakazy, wszelkie prawidła bon tonu wśród drobnych pijaczków, rzuciłem
się jak w otchłań, poszedłem w całkowicie nieznanym kierunku i zacząłem pić mleko."

Starszy, ryżawy pan skończył czytać, otarł łezkę z oka i rzekł:
- Tak, proszę państwa skończył się żywot tego wspaniałego człowieka. To jego ostatni zapisek na zużytym
papierze toaletowym. Niech będzie dla każdego z nas przestrogą, z uczuciami nie wolno igrać. Zobaczcie
sami, do jak nieszczęśliwego kroku został pchnięty, ten cudowny i skromny obywatel. Jakie dramaty
musiały się odbywać w jego jaźni zanim zdecydował się na tak szaleńczy czyn.
Picie mleka...- starszy, ryżawy pan zaśmiał się smutno - cóż za ironia losu! A miał przecież jeszcze jedno
wyjście z tej dramatycznej sytuacji: to DENATURAT!

Wstęga Möbiusa

Spotkałem na ulicy dziecko. Małą dziewczynkę z zapałkami. Chwyciła mnie za rękaw i pociągnęła za sobą.
Czego chcesz, moje dziecko. Byłem wystraszony. Jak można się bać małej dziewczynki?
Przecież nic mi nie może zrobić. Chodź za mną powiedziała. Poprowadziła mnie ciemną sienią, wspinaliśmy
sie po krętych, drewnianych schodach. Trzeszczały jak łamiące się kości. Szliśmy tak długo, z mozołem.
Pajęczyny oblepiały nam oczy.
Te schody nie mają końca. Zauważyłem, że jestem sam. Mała dziewczynka z zapałkami rozwiała się jak
widmo.Na szczęście zapałki zostawiła. Otarłem pot z czoła, potarłem zapałkę o draskę, światełko pokazało
mi dalszą drogę.
Obejrzałem się do tyłu, ale tam tylko czaiła się pustka. Nie miałem wyboru, musiałem dalej piąć się w górę,
a schody nie miały końca a teraz już i początku.