sobota, 18 lipca 2015
Kołysanka
Szedłem sobie krętą ścieżką poprzez las, gdy nagle wywinąłem oreła, czyli prosto, zaliczyłem glebę.
Zakląwszy szpetnie, aż wystraszone wiewiórki czmychnęły do dziupel a muchy zastygły w locie,
wstałem obolały i utytłany w ściółce. Popatrzyłem pod nogi i dostrzegłem winowajcę zdarzenia.
Był to spróchniały pieniek, mało co widoczny, zanurzony po pas w igliwiu i zasłany listowiem.
Pieniek jak pieniek, sosna jego mać, nic niezwykłego, jednak dalibóg posiadał w swym wnętrzu
wyżartą próchnicą dziurę niewiadomej czeluści.
Zaintrygowany nieco, wraziłem łapsko po łokieć sam w wiadomą pustkę i namacałem coś.
Cosiem okazało się być miękkie coś.
Niebardzom brzydliwy i strachliwy, a za to z pasją badawczą, gmerałem palcami w cosiu,
usiłując cosia wyciągnąć.
Po wielu nieudanych próbach i jeszcze wiekszej ilości szpetnych przekleństw, w końcu coś
wychynęło na światło dzienne. Był to szmaciany zawiniątek, coś w rodzaju sakiewki lub też
trzosa, ciężkawy, wypchany nieznanymi treściami, rozpalający ciekawość niezdrową.
Rozochocony i rozdygotany gorączką badawczą niecierpiącą zwłoki, rozsupłałem zagadkę,
nawet pomagając sobie zębami i gryząc oporny supeł.
Rozchyliłem brzegi zawiniątka, rozłożyłem szmatkę i zobaczyłem.
Małą, zmumifikowaną główkę dziecka. W oczodołach, zamiast oczu były wetknięte dwie
żaróweczki, zamiast nosa był pstryczek-elektryczek.
Pstryknąłem.
Oczy zaświeciły, z ust, gdzie zapewne był ukryty głośniczek, popłynęła słodka kołysanka.
Byłem zachwycony znaleziskiem!
Pogalopowałem przez knieję, trzymając nad głową cudowną główkę i krzyczałem i śmiałem się,
i śpiewałem do wtóru słodką kołysankę.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz