Postanowiłem rozegrać partyjkę szachów, ale żeby było ciekawiej, to postanowiłem rozegrać ją ze śp. moim dziadem pradziadem.
Dziad
pradziad mój, były powstaniec, spoczywał w mogile ziemnej na pobliskim
cmentarzu. Żeby wszystko odbyło się, jak należy, czyli jak klasyka
horrorów tego wymaga, spotkanie z mym dziadem zaplanowałem o północy
(godzina duchów!), naszykowałem odpowiedni ekwipunek, to jest: ciemną opończę, świecę gromnicę, powróz konopny, krzyżyk na drogę oraz szpadel.
Aha, nosz
kurna, oczywiście też pudełko drewniane, zamczyste z figurami
szachowymi, zacnie rzeźbionymi z lipowego drewna. Na śmierć bym o
najważniejszym zapomniał! Do kroćset!
Tak tedy, wyekwipowany odpowiednio, wyrychtowany należycie, udałem się byłem w nocy o północy na smętarz. Drżącymi ręcami,
z podniecenia nerwowego, nie ze strachu! — o nie, gdzieżby tam —
rozpaliłem łuczywkiem świecę monstrualnych rozmiarów, którą byłem
dostałem ongi w spadku po starym szpitalniku Alfonsie Dobrodzieju.
Pełgającym światełkiem z kopciem parafinowym, oświetlałem sobie wyboistą
drogę i szedłem żwawo, przebierając nożynami, by zdążyć przed świtem.
Światło gromniczne było na tyle liche, że non stop wpadałem, a to w
wykroty, a to w lisie jamy, a to w niedźwiedzie gawry. Jednakowoż, azali
doszedłem w końcu, mogiła mego dziada przywitała mnie posępnym
puszczykiem i bladym miesiącem, który srebrzył całą okolicę.
— Nu dziadu — Pomyślałem — nu pagadi.
Rozłożyłem obóz, otwarłem pudło szachowe, wysypałem figury i pionki,
rozstawiłem je zgodnie z wymogami sztuki szachowej i zrobiłem pierwszy
ruch. Mianowicie wyszedłem środkowym pionem o dwa pola w przód, czyli
rozpocząłem klasyczny gambit. W mogile coś jebło, coś stękło, płyta marmurowa drgnęła i dał się słyszeć skrzypiący głos.
— A taj się damrazgmalił chędożyno licha. Juścija przykurwie z młękowija — mamlał coś starczo przodek niewydarzony. Nagle coś chrupło, zajojczało i dziadowi kręgosłup strzelił jak w pysk z liścia.
Trochem posmutniał, że z partii pewnie nici, więc sztylem
szpadla podparłem płytę i zaklinowałem na amen. Wyciągnąłem starca po
kolei, po każdej kosteczce z osobna, poskładałem do kupy i nakazałem
grać, bo jak nie to kurwa mać. Stary zebrał się w sobie, nieprawidłową
kość, pewnie jakiegoś chomika, ciepnął w mrok i zatarł kościeje.
— Dej kurwiu ty grojmnicy to się ciut ogrzeję, wymarźliłem się setycznie w ty gliny francowaty — zamlazgotał
i wykonał taki ruch koniem, żem posiwiał z nagła. Broniłem się
rozpaczliwie, lecz dziad, pion za pionem, laufer za laufrem dawał mi
taki wycisk, że siódme poty i ostatnie pacierze z siebie wydałem a zacną
partyję z kretesem przegrałem.
Po tym pogromie, po tej rzezi niewiniątek, uszedłem z podkulonym ogonem, bez gromnicy, bez pudła w ostatniej spódnicy.
Więcej, żem, mego dziada pradziada półkrwia Tatara Odyńca nie nachodził, ni niepokoił wcale.
Co
do przodka mojego, zacnego, to długo się jeszcze pono błąkał po
świecie, drogi do grobowca nie znajdując. Słyszało się sporadyczne
gadki, jakoby dziewice nachodził i ułapiał je za cyce, ale takie bajędy między gusła trza wrazić a fantazyje rodem z głów niewydarzonych i próżnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz