niedziela, 18 lutego 2018

Ze wspomnień - Moja operacja

Moja operacja

Sto lat temu, za głębokiej komuny gierkowskiej, miałem czternaście lat. Tak, tak, to prawda, byłem takim właśnie młokosem, któremu dopiero coś tam sypnęło się pod nosem i dopiero co przeszedł mutację, więc wydawałem paszczą dźwięki basem.
To był czas, gdy zmieniłem miejsce zamieszkania, z centrum przenieśliśmy się familią na peryferia, ze starego budownictwa na tzw. bloki, ale mniejsza z tym, bo nie o tym chciałem. Chciałem o operacji, która uratowała mi życie.
Zaczęło się niewinnie, codzienne bóle brzucha, brak apetytu, nudności i takie tam. Było to dość męczące, więc z matką, jako małoletni jeszcze, odwiedziliśmy przychodnię. Lekarka mnie ostukała, osłuchała, obadała, wysłuchała odpowiedzi na swoje pytania, pokiwała głową i stwierdziła autorytatywnie — wrzód żołądka, na to nie ma leku, trzeba diety i cudu. Na tym się skończyła medycyna. A nie, nie do końca. Moja matka, pielęgniarka, miała kumpelę, salową przyoperacyjną, to taka co zmywała krwawe ślady po jatkach chirurgicznych, tzw. personel pomocniczy. Ona, jak tylko dowiedziała się o moich bólach, stwierdziła krótko i bez emocji — wyrostek. Ale gdzie tam, jaki wyrostek! Lekarka, fachowiec medyczny, stwierdziła, że wrzód i dieta. Personel pomocniczy około operacyjny tylko wzruszył ramionami i powtórzył diagnozę, wyrostek i na stół go trza.
Machnęliśmy na nią ręką, ja odżywiałem się dietetycznymi kleikami, które prawie od razu zwracałem, znowuż jakieś herbatki bez smaku i zapachu, na ukojenie wszelkich wrzodów, i tak w kółko, rzyganie, herbatki, kleiczki, kisielki, rzyganie, napary, ekstrakty, rzyganie itd. itp.
W końcu, po jakimś tygodniu kołomyi wokół wymiotnej, w nocy, bo na chuj w dzień, a właściwie nad ranem, bo o ok. trzeciej, złapał mnie wybitnie konkretny ból, tam, gdzie miało konkretnie boleć, czyli nie na środku brzucha a po jego prawej stronie, ból tzw. sakramencki, rzygałem potężnie, choć już nie miałem czym, więc żółcią waliłem na odlew. Odgłosy, jakie wydawałem z siebie w trakcie, prawie jak na filmie porno, podczas nieudawanego orgazmu starej lampuciary przyszpilonej młodym i jurnym. Pobudziłem tym wszystkich domowników do aktywnego działania.
Na głupie pytania: Krzysiek! Co ci jest??? Odpowiadałem krótkim, prawie wywalającym jelita grube na zewnątrz rzygiem, więc zaprzestano pytań, a postanowiono sięgnąć po telefon u sąsiadów, by wezwać rydwany zbawienia, czyli karetkę pogotowia.
Przyjechali nawet żwawo, musiała im matula przedstawić odpowiednio dramatycznie stan moich trzewi. Wpadli, pokiwali głowami, na ostry dyżur!, wsadzili w karetkę, kłaść się nie pozwolili — będzie bardziej bolało, siedź lepiej. Włączamy syrenę? Eee nie, po co i tak puste ulice. Jedziemy w ciszy, matka coś tam chlipie, ja prawie w pozycji embrionalnej, siedzę jak pokurcz i modlę się by szybciej.

Dalej zwiniętego w kłębek, ale już na metalowej konstrukcji z kółkami, powieźli mnie na salę operacyjną. Po drodze tak mimochodem pobrali ode mnie mocz do analizy, chyba nawet jeszcze był jakiś na cito rentgen, nie pamiętam tych szczegółów, ból przyćmiewał wszystko. Przerzucili mnie zgodnym ruchem na raz, dwa, trzy i hooopsa! na łoże operacyjne, lampa jak słońce w pełni waliła po oczach, kazano liczyć od stu do zera. Policzyłem drżącym głosem może do dziewięćdziesięciu pięciu i ... film mi się urwał. Zapadła totalna ciemność, pustka kompletna, trwająca ledwo ułamek sekundy. Dalej w ciemności, poczułem walenie w pysk i niecierpliwe komendy, bym otwarł oczy, bo już po operacji. Pobudka kurwa! i kurwa mi się wyrwała ze zmiętych ust, to walenie po pysku wcale nie było fajne. Czego oni chcą, przecież otwieram z całych sił oczy na roścież, że bardziej się nie da, ale to nie moja wina, że nic nie widzę. W końcu dali mi spokój, pewnie ta moja "kurwa" ich uspokoiła i znów zapadłem w nicość.

Obudziłem się w pełnym słońcu, blask był inny, miękki, nieoperacyjny, w jasnej sali. Popatrywałem wkoło, same jakieś stare dziady, coś tam pogadywali, zagadywali, pomrukiwali, o młodzieniec się obudził! Witamy, witamy, z jakiej jednostki jesteś? Z trudem do mnie docierało, czego chcą ode mnie. Jakieś durne i kłopotliwe pytania. Jaka jednostka? Nie wiem, o co chodzi, chodzę do szkoły...Aaaa, bo myślałem, że ty młody żołnierz jesteś. To szpital wojskowy, no dziwne, że akurat do nas trafiłeś, na sale dorosłych, skoro ty dzieciak jeszcze. Tu same pułkowniki, kapitany, majory leżą, ale nie martw się, zaopiekujemy się tobą.
Już nie słuchałem tego marudzenia, pić mi się cholernie chciało. Miałem sacharę w gębie, suszę kompletną; znowu zapadłem w letarg i śniło mi się, że pływam w basenie pełnym pepsi i pije sobie do woli i nurkuję, i znowu piję. Później zmieniam basen na pełny wody mineralnej, bo już ta pepsi mi obrzydła. Z lubością się w niej zanurzam i wchłaniam płyn z ożywczego zdroju wszystkimi, wyschniętymi porami ciała.

Obudziłem się. Tym bardziej poczułem wszystkie pustynie świata skumulowane w mojej gębie. Pić, zamiauczałem. Ktoś nacisnął dzwonek, ktoś przyczłapał, zwilżył mi usta mokrym, zimnym, szmacianym gałganem. Był szorstki i ohydny, ale i tak byłem wdzięczny.

W życie szpitalne wpadła rutyna, leżałem z podkurczonymi nogami, bo tylko w takiej pozycji nie rwały mnie pocięte mięśnie brzuszne; pytania o stolec, były codziennym "dzień dobry", krótkie pogaduszki lekarza z pacjentami, prześwietlenie nas badawczym wzrokiem, rzut oka na kartę przypiętą do łoża z nic nie mówiącym, zagmatwanym wykresem, zmarszczka na czole, no tak, no tak, wszystko jasne, jest jak być powinno, krótkie dyspozycje, szemrane i szeptane w ucho pielęgniarki, skrupulatne notatki, kiwanie głowami, atmosfera skupienia, kościelna trochę, jak podczas liturgii. Kapłan naczelny omiótł nas fartuchem, białym kitlem, nie ma czasu, nie ma czasu, szybciej, szybciej, tu nic się nie dzieje. Nie ma ich już. Codzienny obchód lekarski.

Panie, panie, oj boli, boli, rwie jucha. Stękanie, jojczenie, marudzenia z cicha. Przepuklinowy tylko westchnął. Ja panu, panie Żółciowy Woreczku nie zazdroszczę, ja tylko to marna przepuklina. Pokaż pan ten kamień jeszcze raz co panu wyciągli, piękny okaz. Żółciowy wyciągnął zawiniątek. Podobno to dużo pieniędzy kosztuje, taki kamień, jakby kto chciał sprzedać, ale ja nie sprzedam, wnukom zostawię, niech pamiętają. Wrzodowy tylko się skrzywił na te rozmowy ciche, łypnął na mnie okiem. No, jak tam Wyrostek Robaczkowy? Lepiej co dzisiaj? Czarnym wąsem uśmiechnął się, ja też lekko skrzywiłem gołowąsa. Lepiej, lepiej, znacznie lepiej, nawet może dziś wstanę do umywalki. Takie pogwarki, ciche, poranne, o wschodzie słońca, a wszystkie te dolegliwości to dumne szarże: Wrzodowy to kapitan, Woreczkowy — pułkownik, Przepuklinowy zaś major tłustawy, tylko ja, pęknięty i rozlany Wyrostek, malec przy nich, bez dystynkcji, bez stażu, niewiadomoco.
Przeważnie milczę, słucham ściszonych, wyszeptywanych gadek. Opowiadają o życiu jednostkowym, dla mnie mało ciekawym. Wrzodowy pełnym głosem, z nagła. Rzucam palenie. Nic mnie nie ciągnie do nałogu, to dobry czas, by rzucić. Żółciowy: to po narkozie panie, takie działanie, kuśka też nie staje, nic się nie chce. Może nam bromu dodają do żarcia, kto ich tam wie. Traktują nas jak młodych, bromu do kawy leją i kuśka nie staje. Przepuklinowy: co ma stać jak ta nasza pielęgniarka zabiegowa brzydka jak noc. Młoda, ale brzydka, bez cycków. Cicho panie, cicho, małolata mamy tutaj! A co tam, już mu wąs się sypie, to i kuśka pewnie mu też już gra, niech słucha. Tak sobie szemrają, ja dumny, że doceniony, już taki dorosły, choć mi kuśka też nic nie grała, ale to pewnie przez narkozę, albo jakiś brom w kawie.

Siostra zabiegowa, codziennie przychodziła, zmieniała opatrunki, czyściła nerwowo rany gazą umaczaną w spirytusie, nie patrzyła na szwy, tylko agresywnie tarła szmatą, jak zapuszczoną podłogę. Pani, pani, delikatniej trochę. Stękanie. Zacisnęła usta, ale delikatniej szarpie szwy harpia. Doszła i do mnie, odwróciłem głowę, nie chciałem tego widzieć, szarpnęła lepce opatrunku, w oczach już łzy mam, ale zaciskam zęby, muszę wytrzymać ten zabieg kosmetyczny. Skończyła. Ulga.

Ta pielęgniarka zabiegowa. Młoda może dwadzieścia parę lat, dla mnie jednak starawa. Czarne włosy gładko zaczesane, upięte w koński ogon, czarne okulary nie kryły ostrego, wrednego spojrzenia, do tego krogulcze rysy — tak, była brzydka. Płaska, bez cycków, nie była nic podniecająca, zero erotyzmu, a jednak...

Nastały dni, gdy zaprzestała zmian opatrunków na sali, zaczęła mnie brać do gabinetu zabiegowego, jak już dałem radę chodzić, a wstałem dość szybko, czym wzbudziłem podziw współleżańców. Kładłem się na wysokim łożu, pokrytym białą dermą. Rozpościerała na nim skrawek białego płótna, pewnie po to, bym nie pobrudził nieskazitelnej bieli, a nie dla mojej wygody. Kazała się wdrapać i zalegnąć nieruchomo, gwałtownym ruchem opuszczała mi spodnie od piżamy, tak że wszystkie moje skarby miała, jak na talerzu. Bałem się tego pierwszego zabiegu z dala od moich nowych znajomych w bólu, bałem się, że nikt mnie nie obroni przed nią, ale jednak okazała się nadzwyczaj delikatna. Nad podziw wręcz, tak jakby widok mojego, bezradnego i zwiędłego penisa ją uspokoił i ułagodził. Na sali ogólnej nigdy mnie tak nie obnażała, a tu już tak. Odetchnąłem z ulgą, że nie będzie bólu, jedną ręką dotknęła go, drugą delikatnie, jakby płatkiem białej róży, czyściła mi ranę z ropy. Robiła to długo, o wiele za długo, jednak mi to nie przeszkadzało, leżałem odprężony i było mi dobrze. Codziennie odprawialiśmy ten mały rytuał ku obopólnemu zadowoleniu.

W końcu zdjęto mi wszy, znaczy szwy, niestety, wszystko się rozlazło. Coś chyba poszło nie tak. Wzięto mnie na mały zabieg, pod miejscowym znieczuleniem, tak że byłem wszystkiego świadomy. Położono mnie jak zwykle na podrasowanym stole i zaczęto ostro grzebać. Nie było to fajne, czułem dokładnie, jak łyżeczkowali mi ranę, nie było bólu, ale ta świadomość, co mi tam wyprawiają, nic a nic się nie certoląc, była mocno dobijająca. Asystowała im, pulchna i zgrabna pielęgniarka, wtłoczyła się we mnie swoim podbrzuszem, jak poduszeczką, chyba chcąc mnie wesprzeć duchowo, dodać mi sił. Tak to sobie interpretowałem: czułem napierający z całych sił na moje ramię jej wzgórek łonowy, gdy nachylała się, żeby zobaczyć lepiej te okropieństwa horrorowe odprawiane na moim bębnie. Ta jej uwaga, to zaciekawienie kaźni, jakiej mnie poddawano, było jakieś chore i zboczone: epatowała się krwistymi obrazami, jednocześnie gwałcąc moje ramię, nie powiem, było to przyjemne, jej krągłości nader apetyczne, ale jednak trąciło mi to jakimiś z jej strony skłonnościami sadystycznymi. Wtedy dopiero było jej dobrze, jak przy okazji miętoszenia jej bobra, ów miętoszący dodawał od siebie odpowiednio rzeźnickie widoki.

Pobyt w szpitalu się przedłużał. Mimo że wstałem z łoża tak szybko, taki już niby zdrowy i chętny do wyjścia, to jednak coś się partoliło. Robiły się przetoki, ropa lała się non stop, rana nie chciała się goić. W końcu jednak mnie wypisano, z dwiema przetokami sikającymi ropą, mieli mnie już zapewne dość — łóżko było potrzebne innym, a nie, żebym sobie tu robił wakacje. Wyglądałem chyba przy tej wypisce gorzej, niż jak mnie przyjmowano. Nieważne, grunt, że w końcu mogłem trafić do domu.

Jeszcze przez miesiąc trwała moja walka z przetokami. Matka załatwiała ze szpitala najsilniejsze zastrzyki z antybiotykami i ładowała je w mój znękany brzuch. Zeźlony ostatecznie na to przedłużające się horrendum, wyciskałem z siebie ropę jak z czyraków. Ugniatałem brzuch, wygniatałem ropę, aż w końcu, pewnego radosnego dnia, gdy urabiałem to swoje ciasto, jedną z przetok, wypłynął sobie kłębuszek nici chirurgicznych. Nawet nie byłem zły, tym faktem, że coś we mnie zostawiono i skazano na wielotygodniową mękę ropną — byłem szczęśliwy, że horror właśnie się skończył. Rana od tego momentu, dosłownie w oczach, zabliźniła się, a ja mogłem wstać z mego łoża boleści.
W samą porę, bo wakacje właśnie się kończyły i trzeba było zbierać się do szkoły.

Po latach, przy okazji jakiejś tam wizyty w przychodni, lekarka, już sporo posunięta w latach, zobaczyła moją okropną bliznę pooperacyjną. Widać było na niej całą moją golgotę. Spojrzała na mnie i bez uśmiechu, poważnie, ale tak jakoś, jakby stwierdzała rzecz oczywistą, retorycznie spytała, nie oczekując odpowiedzi.
 — Mogłeś umrzeć?
 — Tak. Chyba tak...  —  mimo to odpowiedziałem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz