Przytruchtałem zboczony. Pukam niecierpliwie, z gorączką. Dziwne odgłosy.
Pukam jeszcze raz. Sapanie u drzwi. Naciskam klamkę. Czuję opór, jakby ktoś siłował się ze mną.
Panie psychologu! - krzyczę żałośnie - Niech pan wpuści!
Sapanie nasiliło się.
A właź, kurwa! - drzwi gwałtownie rozwarły się przede mną.
Panie psychologu stał w drzwiach i kiwał się. Kiwał się i uśmiechał głupkowato.
Właź! - ryknął.
Wlazłem.
Niepewnie patrzę. Panie psychologu nadal stoi i kiwa się. I uśmiecha głupkowato.
W gabinecie pobojowisko jakby huragan przeszedł. I ten ciężki zapach. Zapach jakby cebulowy.
Jakby cebule tu były nadgniłe. Ale nie. Tylko puste flaszki i pety. Zrobiłem niepewny krok na przód.
Panie psychologu ze zmierzwioną fryzurą łypnął na mnie niecierpliwie.
Siadaj!
Rozejrzałem się bezradnie. Z mojego krzesła, na którym zawsze siadywałem, zostały tylko żałosne
szczątki.
Siadaj! - ryknął ponownie.
Przysiadłem na brzeżku psychologicznej kozetki odsuwając delikatnie zażółcone kalesony. Z pełnym
szacunkiem je odsuwałem, bo niewątpliwie należały do panie psychologu.
Panie psychologu zwalił się ciężko na swój służbowy fotel i łypnął na mnie swoim przekrwionym okiem.
No i jak tam? - uśmiechnął się do mnie łaskawie.
Powierciłem się na kozetce niepewnie. Przysiadłem troka od kalesonów panie psychologu i uwierało mnie okrutnie.
Eeee, bo chyba, panie psychologu, jestem zboczony - aż poczerwieniałem od tego wyznania.
Panie psychologu łypnął i popatrzył dziwnie. Uczenie podparł podbródek dłonią, łokieć uczenie osadził
na blacie biurka i tak podparty łypał na mnie.
Ale coś było nie tak. Łokieć panie psychologu zjechał raptownie, a głowa panie psychologu o mało nie
wyrżnęła o blat.
Nooo, tak! - zakrzyknął.
Usiadł prosto w fotelu, już bez podpierania się.
Ale do rzeczy, do rzeczy! - spojrzał na mnie gniewnie czerwonym okiem.
Struchlałem. Nawet trok od kalesonów panie psychologu przestał uwierać.
A bo, panie psychologu, znalazłem martwą świnię - mówiłem śpiesznie, gorączkowo - koło mojego domu ją
znalazłem!
Martwą? Świnię? - panie psychologu spojrzał na mnie życzliwie.
I? - zawisnął samogłoską.
I...pogłaskałem ją - wyznałem chrapliwie - po sutkach ją pogłaskałem.
Nie śmiałem spojrzeć na panie psychologu. Patrzyłem na brudna podłogę, upstrzoną petami, jakoś wściekle
wdeptywanymi w podłogę, aż popowstawały czarne od kopciu smugi, przemieszane z resztkami bibułki i tytoniu.
Dłuższy czas tak patrzyłem na upstrzoną petami podłogę. Panie psychologu milczał i ja milczałem, tylko patrzyłem na upstrzona podłogę.Milczeliśmy razem, zjednoczeni moją mroczną tajemnicą.
Byłem wdzięczny panu psychologu za to pełne zrozumienia milczenie. Poczułem jakąś więź łączącą mnie z moim panie psychologu. Nieśmiało, ale pełen zaufania, łypnąłem nieznacznie na panie psychologu. Panie psychologu uśmiechał się lekko, w pełni rozluźniony, z zamkniętymi oczami. Myślał na pewno, pełny zrozumienia dla mojej mrocznej tajemnicy. Uśmiechał się lekko i kiwał głową jakby potakiwał tym myślom. W pełni aprobował te myśli i moja tajemnicę. Ja też się uśmiechnąłem lekko i było mi lekko na duszy i rozluźniłem się całkiem. Trwaliśmy tak zjednoczeni w naszych myślach i w uśmiechach lekkich, gdy nagle panie psychologu mocniej kiwnął głową do przodu, chrapnął jakoś przeraźliwie i otwarł czerwone oko.
Tak, tak...świnia - wybełkotał.
Czerwone oko na powrót skryło się za zasłoną z powieki. Bladoniebiesko żyłkowaną zasłoną z powieki. I chrapnął posilnie panie psychologu i zasnął smacznie ten wielki umysł uznojony trudami rozmyślań. Trudne to były rozmyślania. Trudne i ciężkie. Chaos w gabinecie panie psychologu świadczył o tym, jak ciężkie i trudne to były rozmyślania. Panie psychologu spał jak dziecko i uśmiechał się delikatnie do swoich myśli i kiwał głową potakując im życzliwie.
Na palcach, po cichutku wycofałem się do poobijanych i wysmarowanych jakąś brązową substancją drzwi i zamknąłem je za sobą delikatnie. Za tydzień, być może, panie psychologu wyjawi mi do jakich wniosków doszedł z dzisiejszej wizyty...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz