Miałem już dość wiecznego udawania. Udawania kogoś, kim nie jestem.
Ale kim jestem? Co się kryje pod maską?
Stanąłem przed lustrem i zerwałem pierwszą. Zobaczyłem małego, płaczliwego tchórza.
Nie, taki nie jestem przecież. Zerwałem ją z niesmakiem. Kolejna była gorsza.
Zobaczyłem pijaka, który coś bełkotał. Zerwałem czym prędzej, żeby ujrzeć
pomarszczonego starca z długimi, brudnymi kłakami.
Tak zrywałem kolejne maski, już nie oczekując niczego dobrego. Zrezygnowany odklejałem
te naleśniki z twarzy i rzucałem je w kąt. Rósł stos moich porażek i niepowodzeń, błędów
i wypaczeń. W końcu, w lustrze zobaczyłem twarz dziecka, uśmiechniętą szelmowsko.
Z rozpędu oderwałem i tę twarz. To, co ujrzałem, przeraziło mnie. To nie była maska.
piątek, 31 lipca 2015
Jak wam mijają wakacje?
Bardzo wesoło i przyjemnie mi mijają wakacje.
Tak na prawdę to nie mam wakacji, ale cieszy mnie świadomość, że wy je macie...
...azali już jutro, wybieram się na Księżyc.
Dosiądę koguta imć Pana Twardowskiego i lecę.
Trzeba nam tylko uważać na nisko orbitujące satelity szpiegowskie, mogą nam ogon osmalić.
Jak tylko pokonamy orbitę geostacjonarną, będzie już z górki.
Na ekliptycznej zrobimy popas. Zjemy małe co nieco, popuścimy pasa, wydalimy kupy.
Dobrze, że kosmiczny mróz zestali nieczystości.
Zrobimy sobie pamiątkowe selfie z kometą Halleya.
Później już tylko lot po prostej, a właściwie krzywej hiperbolicznej, w Kosmosie nie ma prostych
rozwiązań.
Zaliczymy najbliższy krater, ten z flagą gwiaździstą, wykopiemy sobie grajdołek w księżycowym pyle.
I to by było na tyle.
Aha, pisać via Lunar Orbiter, odpowiem natychmiast, jak tylko zaświeci nam Ziemia.
środa, 29 lipca 2015
Ziemia Obiecana
Muszę wyrwać z siebie tego zakochanego dupka.
Naciąłem skórę na nadgarstkach i wzdłuż przedramienia, aż po łokieć. Przepijałem spirytusem ból.
Rozchyliłem skórę jak okładki książki. Zmącony alkoholem, z trudem czytałem niewyraźne pismo
ścięgien. Były jak pismo klinowe.
Zapaliłem papierosa i złapałem sens, to kod miłości do ukrzyżowanego. Wyrwałem litery razem
z mięsem, gdy nagle ukazało się sedno. To tętnica. Pulsowała niespokojnym rytmem, jakby
obawiała się tego co nastąpi.
Zaśmiałem się szyderczo. Wcisnąłem palce pod jej śliskie ciało, umęczone golgotą życia i delikatnie
złożyłem na całunie mojego, brudnego prześcieradła.
Morze Czerwone rozstąpiło się i przywitało po tamtej stronie. Skończył się mój Exodus.
Dostąpiłem zaszczytu, żeby upaść na samo dno.
Naciąłem skórę na nadgarstkach i wzdłuż przedramienia, aż po łokieć. Przepijałem spirytusem ból.
Rozchyliłem skórę jak okładki książki. Zmącony alkoholem, z trudem czytałem niewyraźne pismo
ścięgien. Były jak pismo klinowe.
Zapaliłem papierosa i złapałem sens, to kod miłości do ukrzyżowanego. Wyrwałem litery razem
z mięsem, gdy nagle ukazało się sedno. To tętnica. Pulsowała niespokojnym rytmem, jakby
obawiała się tego co nastąpi.
Zaśmiałem się szyderczo. Wcisnąłem palce pod jej śliskie ciało, umęczone golgotą życia i delikatnie
złożyłem na całunie mojego, brudnego prześcieradła.
Morze Czerwone rozstąpiło się i przywitało po tamtej stronie. Skończył się mój Exodus.
Dostąpiłem zaszczytu, żeby upaść na samo dno.
wtorek, 28 lipca 2015
Głupia melancholia - Mały Krzyś
Pociągam delikatnie za sznurki. Kurtyna snu opada. Wtedy dopiero widzę co zmarnowałem.
Jestem tylko widzem.
Cofam się do lepszych czasów dzieciństwa. Zdobywanie nowych rubieży, przekraczanie wszelkich
granic przyzwoitości. Coś mi z tego zostało. Zatrącam nasiąkniętą skorupką.
Ale to tylko wybryki. Wybryki mojej natury.
Tkwię w tym stanie nienaturalnej dorosłości i borykam się z małym Krzysiem, siniaki na nogach,
guzy na głowie, szalona chęć eksploracji śmietników.
Wędrówki pod ławkami w parku w poszukiwaniu tajemnicy ukrytej głęboko pod spódniczkami.
Wieczny niepokój, wieczna tęsknota.
Raz o mało nie puściłem z dymem szkoły, potężna paczka wybuchowa, podłożona pod oknami
szkolnych ubikacji. Skończyło się na wielkim dymie.
Mały Krzyś, mały chemik, mały anarchista.
Jestem tylko widzem.
Cofam się do lepszych czasów dzieciństwa. Zdobywanie nowych rubieży, przekraczanie wszelkich
granic przyzwoitości. Coś mi z tego zostało. Zatrącam nasiąkniętą skorupką.
Ale to tylko wybryki. Wybryki mojej natury.
Tkwię w tym stanie nienaturalnej dorosłości i borykam się z małym Krzysiem, siniaki na nogach,
guzy na głowie, szalona chęć eksploracji śmietników.
Wędrówki pod ławkami w parku w poszukiwaniu tajemnicy ukrytej głęboko pod spódniczkami.
Wieczny niepokój, wieczna tęsknota.
Raz o mało nie puściłem z dymem szkoły, potężna paczka wybuchowa, podłożona pod oknami
szkolnych ubikacji. Skończyło się na wielkim dymie.
Mały Krzyś, mały chemik, mały anarchista.
niedziela, 26 lipca 2015
Gość w dom Bóg w dom - krótka powiastka sajens fikszyn
Najpierw zobaczyłem czarny punkt. Unosił się w powietrzu, był nieruchomy. Bardzo powoli
rósł jednak, już był małą, czarną kulką. W końcu stał się kulą o średnicy około jednego
metra.
Kula była niesamowicie czarna. Próbowałem jej dotknąć ale miałem wrażenie, że dotykam
powietrza, dłonie ześlizgiwały się jednak z powierzchni, nie byłem w stanie kuli pomacać,
poczuć dłońmi czym jest..
Odsunąłem się o krok i dalej już tylko przyglądałem się.
Coś dziwnego działo się w jej wnętrzu. Pojawił się czerwony, cienki placuszek, jakby
naleśnik, o niezbyt regularnym kształcie. Stopniowo zmieniał kształt. Cały czas był
naleśnikiem ale o różnej wielkości i kształcie, czasami się rozdwajał, tak że tworzyły się
dwa placuszki, a nawet raz było ich trzy. Na ich powierzchni pojawiały się dziwne, abstrakcyjne
kształty, esy-floresy, kółka, owale, spirale.
W końcu, na powierzchni czarnej kuli, pojawiła się twarz. Miała szeroko otwarte oczy.
Były nieruchome, usta zamknięte. Twarz jak namalowana na balonie.
Nagle te oczy mrugnęły. Usta się otworzyły i z ich głębin wydobył się charkot.
Z cichym mlaśnięciem twarz oderwała się od powierzchni kuli. Zaraz za nią wyłoniła się
reszta głowy. Głowa zamrugała nerwowo i odezwała się zachrypłym głosem.
- Ciągnij! Kurwa ciągnij mnie za łeb! - charczała głowa.
Całkiem ogłupiały, chwyciłem głowę i zacząłem powoli ciągnąć. Nie było łatwo.
To prawie jak poród się odbywało. W ślad za głową, wychynęła z kuli jak z macicy reszta
niespodziewanego gościa. Spadł z hukiem na podłogę, wstał niezgrabnie, otrzepał się
i rzekł:
- Dzięki - pooglądał się z tyłu i z przodu, pomacał nogi, poruszał rękami, zrobił kilka
przysiadów i wyciągnął z małej kieszonki kombinezonu paczkę fajek.
Przycupnął na małym stołeczku, zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko i wypuścił
w moim kierunku chmurę dymu.
- No i co się tak gapisz? - spytał uśmiechając się ironicznie.
- A aa a eeeeee, a co pan,.kim pan jest? Co to wszystko ma znaczyć, ta kula i w ogóle?
- bełkotałem i jąkałem się, cały jeszcze rozdygotany.
- He he - zaśmiał się przybysz - Spokojnie, spokojnie, bez nerw. To nic takiego - uśmiechał
się pobłażliwie - Taki tam eksperymencik mały. Robimy próby. Tak tam sobie wskakujemy
i wyskakujemy z przestrzeni i w przestrzeń. To znaczy, wskakujemy sobie w przestrzeń
i wyskakujemy sobie z niej. Wiem, wiem, trochę to dziwnie wygląda, ale już niedługo
wszyscy tak będziemy robić. To będzie nowa metoda na podróżowanie i w ogóle..
- Co w ogóle? - spytałem osłupiały.
- No wie pan - uśmiechnął się - Rewolucja nastąpi. Wszelkie drzwi odejdą do lamusa.
W chirurgii to dopiero będzie! Dostęp do każdego organu bez nacinania skóry, będą
te organy jak na talerzu że tak powiem.
A do pana to zupełny przypadek, że trafiłem, miało być obok, trochę mnie zniosło.
Dobrze, że nie w ścianie wylądowałem.
A tak w ogóle, to dzień dobry sąsiadowi, jestem nowym lokatorem, mieszkam tu zaraz,
za tą ścianą. właśnie.
Po tych słowach, mój nowy sąsiad, skłonił się sztywno, mrugnął okiem, zgasił peta na
podłodze i poszedł sobie.
Ciekawie się mój dzień zaczął...
piątek, 24 lipca 2015
Ostry przypadek sołtysa
Sołtys Balcerzak, ze wsi Kniszki Górne, był niewątpliwie smakoszem.
Doceniał w pełni wykwity sztuki kulinarnej swojej żony. Zjadał wszystko, co mu uszykowała,
nie marudził, tylko konsumował wykwintne dania jej autorstwa.
Właśnie wjechała na stół kaszanka z pęczakiem, zasmażana z cebulką, do tego wielki,
kiszony ogór i pół bochenka chleba, pokrojonego w zgrabne skibki.
Sołtys Balcerzak, zjadł kaszankę ze smakiem, zakąsił ogórem, przegryzł rumianym chlebem,
popuścił pasa i rzekł do żony:
- Droga żono, sprawiłaś mi wielką radość tym wykwintnym daniem, ale żeby ta dość tłusta
potrawa dobrze się trawiła, potrzeba mi odpowiedniego rozpuszczalnika. Według najnowszych
badań, tym czymś jest alkohol etylowy albo poprawniej etanol, albo już tak całkiem prosto
i wulgarnie mówiąc, tym czymś jest bimberek twojej matki a mojej teściowej.
To rzekłszy sołtys Balcerzak, rozparł się wygodnie w fotelu i popatrzył wyczekująco
na swoją połowicę.
Żona sołtysa Balcerzaka Balbina, wiedziała dokładnie co ma teraz zrobić. Pobiegła w try miga
do piwnicy, gdzie kisiła się w srogich, dębowych bekach kapusta i otwarła tajemną klapę, gdzie
pięterko niżej dojrzewała słynna księżycówka teściowej sołtysa Balcerzaka, a matki Balbiny,
żony sołtysa Balcerzaka. Wyciągnęła omszałą flaszę ze srebrzystym, w świetle małej lampki,
płynem i popędziła do męża, stawiając triumfalnie butlę na stole.
Sołtys Balcerzak, jako smakosz, nigdy nie degustował bimberku z kieliszków, pił prosto z tak
zwanego, gwintu.
Wypiwszy jednym cięgiem prawie pół butli mocarnego samogonu, postanowił się przejść po
obejściu, co by pańskim okiem trochę koni podtuczyć. Chodził, doglądał, a to krówkom wymiona
pomacał, a to świnkom gnój przerzucił, a to kurkom ziarnem sypnął.
Chodził tak i chodził, zaglądał we wszystkie zakamarki coraz to bardziej wnerwiony.
W pewnym momencie, wlazł w świeżą kupkę nawozu, zostawioną przez rączego, jego konika,
i pacnął się w czoło.
- Kurwa, coś mi tu śmierdzi - rzekł i pociągnął wielkim, fioletowym nosem.
Faktycznie, unosił się w powietrzu ledwo wyczuwalny zapach zgnilizny. Węsząc na podobieństwo
starego, utytego psa, sołtys Balcerzak poszedł tropem.
Musimy teraz nadmienić słów kilkoro o teściowej sołtysa Balcerzaka.
Otóż, matka Balbiny a teściowa sołtysa Balcerzaka, nie tylko komponowała wyśmienity trunek,
którym tak delektował się sołtys Balcerzak, ale też eksperymentowała w dziedzinie medycyny
naturalnej, ekologicznej i niekonwencjonalnej, co by odzyskać młodość wzorem królowej
Kleopatry. Co prawda nie kąpała się w mleku, to by był dopust boży i armagiedon, tylko
postanowiła wypróbować moc kiszonej kapusty, która jak wiadomo, posiada wiele cennych
witamin, mikro i makro elementów, poza tym jest znana ze swoich leczniczych właściwości,
chociażby w leczeniu kaca.
Wlazła zatem, owego dla niej feralnego dnia, do wielkiej dębowej beki, i kisiła się z kapustą
już kilkanaście godzin, wystawał jej tylko łeb. Z beki jej ten łeb wystawał.
Niestety, teściowa sołtysa Balcerzaka, nie uważała, żeby podmywać się nazbyt często, w myśl
mądrości ludowej: "Częste mycie skraca życie", więc taka trochę niedomyta wlazła do beki
jak do wielkiego gara.
Mikroflora i mikrofauna teściowej sołtysa Balcerzaka ruszyła na podbój nowych rewirów.
Biedne bakterie kwasu mlekowego były bez szans w potyczce z drożdżami i innymi grzybami
pochwowymi teściowej sołtysa Balcerzaka.
Mówiąc prosto i prosto z mostu, kapusta zaczęła gnić i porastać.
Sołtys w końcu dotarł tropem do piwniczki, zobaczył łeb swojej teściowej. Zapłonął świętym
oburzeniem i zrobił to co by zrobił każdy na jego miejscu. Każdy sprawiedliwy i bogobojny
obywatel wsi Kniszki Górne. Założył krągłe wieko na bekę i zabił gwoździami.
Prawie jak Jezusa Żydzi. Następnie obmył ręce, pomodlił się pod świętym krzyżykiem u proga
i poszedł spać, uprzednio dopiwszy księżycówki, śpiąc snem sprawiedliwego.
Doceniał w pełni wykwity sztuki kulinarnej swojej żony. Zjadał wszystko, co mu uszykowała,
nie marudził, tylko konsumował wykwintne dania jej autorstwa.
Właśnie wjechała na stół kaszanka z pęczakiem, zasmażana z cebulką, do tego wielki,
kiszony ogór i pół bochenka chleba, pokrojonego w zgrabne skibki.
Sołtys Balcerzak, zjadł kaszankę ze smakiem, zakąsił ogórem, przegryzł rumianym chlebem,
popuścił pasa i rzekł do żony:
- Droga żono, sprawiłaś mi wielką radość tym wykwintnym daniem, ale żeby ta dość tłusta
potrawa dobrze się trawiła, potrzeba mi odpowiedniego rozpuszczalnika. Według najnowszych
badań, tym czymś jest alkohol etylowy albo poprawniej etanol, albo już tak całkiem prosto
i wulgarnie mówiąc, tym czymś jest bimberek twojej matki a mojej teściowej.
To rzekłszy sołtys Balcerzak, rozparł się wygodnie w fotelu i popatrzył wyczekująco
na swoją połowicę.
Żona sołtysa Balcerzaka Balbina, wiedziała dokładnie co ma teraz zrobić. Pobiegła w try miga
do piwnicy, gdzie kisiła się w srogich, dębowych bekach kapusta i otwarła tajemną klapę, gdzie
pięterko niżej dojrzewała słynna księżycówka teściowej sołtysa Balcerzaka, a matki Balbiny,
żony sołtysa Balcerzaka. Wyciągnęła omszałą flaszę ze srebrzystym, w świetle małej lampki,
płynem i popędziła do męża, stawiając triumfalnie butlę na stole.
Sołtys Balcerzak, jako smakosz, nigdy nie degustował bimberku z kieliszków, pił prosto z tak
zwanego, gwintu.
Wypiwszy jednym cięgiem prawie pół butli mocarnego samogonu, postanowił się przejść po
obejściu, co by pańskim okiem trochę koni podtuczyć. Chodził, doglądał, a to krówkom wymiona
pomacał, a to świnkom gnój przerzucił, a to kurkom ziarnem sypnął.
Chodził tak i chodził, zaglądał we wszystkie zakamarki coraz to bardziej wnerwiony.
W pewnym momencie, wlazł w świeżą kupkę nawozu, zostawioną przez rączego, jego konika,
i pacnął się w czoło.
- Kurwa, coś mi tu śmierdzi - rzekł i pociągnął wielkim, fioletowym nosem.
Faktycznie, unosił się w powietrzu ledwo wyczuwalny zapach zgnilizny. Węsząc na podobieństwo
starego, utytego psa, sołtys Balcerzak poszedł tropem.
Musimy teraz nadmienić słów kilkoro o teściowej sołtysa Balcerzaka.
Otóż, matka Balbiny a teściowa sołtysa Balcerzaka, nie tylko komponowała wyśmienity trunek,
którym tak delektował się sołtys Balcerzak, ale też eksperymentowała w dziedzinie medycyny
naturalnej, ekologicznej i niekonwencjonalnej, co by odzyskać młodość wzorem królowej
Kleopatry. Co prawda nie kąpała się w mleku, to by był dopust boży i armagiedon, tylko
postanowiła wypróbować moc kiszonej kapusty, która jak wiadomo, posiada wiele cennych
witamin, mikro i makro elementów, poza tym jest znana ze swoich leczniczych właściwości,
chociażby w leczeniu kaca.
Wlazła zatem, owego dla niej feralnego dnia, do wielkiej dębowej beki, i kisiła się z kapustą
już kilkanaście godzin, wystawał jej tylko łeb. Z beki jej ten łeb wystawał.
Niestety, teściowa sołtysa Balcerzaka, nie uważała, żeby podmywać się nazbyt często, w myśl
mądrości ludowej: "Częste mycie skraca życie", więc taka trochę niedomyta wlazła do beki
jak do wielkiego gara.
Mikroflora i mikrofauna teściowej sołtysa Balcerzaka ruszyła na podbój nowych rewirów.
Biedne bakterie kwasu mlekowego były bez szans w potyczce z drożdżami i innymi grzybami
pochwowymi teściowej sołtysa Balcerzaka.
Mówiąc prosto i prosto z mostu, kapusta zaczęła gnić i porastać.
Sołtys w końcu dotarł tropem do piwniczki, zobaczył łeb swojej teściowej. Zapłonął świętym
oburzeniem i zrobił to co by zrobił każdy na jego miejscu. Każdy sprawiedliwy i bogobojny
obywatel wsi Kniszki Górne. Założył krągłe wieko na bekę i zabił gwoździami.
Prawie jak Jezusa Żydzi. Następnie obmył ręce, pomodlił się pod świętym krzyżykiem u proga
i poszedł spać, uprzednio dopiwszy księżycówki, śpiąc snem sprawiedliwego.
środa, 22 lipca 2015
Wielki Mzimu
Skończyłem pisać właśnie bardzo mądry wiersz, gdy nagle zobaczyłem Wielkiego Mzimu.
Ukazał mi się na podobieństwu Dżinu z butelki, ale bez pocierania. Objawił się niczym
duch.
Wielki Mzimu, to łysy, gruby facet z długą brodą, tak mniej więcej po pas i nie spełnia
życzeń, tylko zadaje kłopotliwe pytania.
Mzimu rozsiadł się wygodnie w moim bujanym fotelu, pogładził brodę i rzekł:
- Witam szanownego poetem. Niech mi pan poet powi, dlaczego pańskie wierszyki
takie durne som?
- O, wielce szanowny panie Mzimu - poczerwieniałem lekko i taki lekko skraśniały
próbowałem odpowiedzieć - wcale nie są takie durne. To tylko pozory, które bardzo,
ale to bardzo mylą. Faktycznie, pozornie są durne ale mają głęboko ukryte ważkie
przesłanie. Tak ważkie, że aż strach o tym mówić.
Ględziłem tak trzy po trzy, cały spocony i czerwony jak burak. Wielki Mzimu bujnął
się na fotelu gwałtowniej, tak że o mało nie spadł z fotela i przerwał potok mojej
wymowy jednym, zdecydowanym ruchem dłoni i rzekł:
- Panie poet, ja mam w głembokim szacunku pańskom poezjem, ale przyznaj pan,
że takim Mickiewiczom to pan do pient nie dorastasz, ale mniejsza z tem.
Mam tu ważniejszom sprawe do obgadania.
Otóż, zakochałem sie w jednej cizi i potrzeba mi fajnego, sprośnego wiersza.
Takiego, zeby jom uwiud. No, panie poet, dawaj pan.
Zamyśliłem się głęboko
oczy zamknąłem szeroko
i rymnąłem:
W parku na ławce
przy huśtawce
zdarzył się cud
Spotkałem dziewicę
co miała cyce
słodkie jak miód
Padłem do kolan
mojaś ty! wołam
klęczę u stóp
Dziewczę kraśnieje
co tu się dzieje?
ma oczy w słup
....
Wielki Mzimu chrząknął, beknął i rzekł:
- Panie poet, daj pan spokój, już dość, wystarczy.
To mówiąc znikł, pozostawiając po sobie kałużę moczu na i pod fotelem.
Poezja ma jednak wielką moc!
niedziela, 19 lipca 2015
Sos co walił w nos
wydłubałem kozę z nosa
i urwałem z łona włosa
szykowałem pyszny sos
więc dodałem z łona włos
kozę z nosa też wrzuciłem
i tak sobie kucharzyłem
gdy do gara wpadła mucha
w sosie skrzydełkami rucha
rucha, rucha, nie przestaje
co tej kurwie się wydaje?
zamieszałem łyżką w garze
już tej musze ja pokarzę!
zamieszałem razy kilka
jeszcze tylko jedna chwilka
i gotowy sosik syty
z dodatkami znakomity
sobota, 18 lipca 2015
Jak uszykować dobry bigos - poradnik kulinarny
No i co, smakował bigosik? He?
A może nie bardzo, a bo to kapusta niedogotowana, a to za mało kiełbasy
a za dużo boczku. He?
Naszykowałem cały gar bigosu, gotuje go już drugi dzień na małym ogniu,
tak, by wam jak najlepiej dogodzić, a tu tylko wieczne kręcenie nosem.
A że takie danie to nie trendy jest w obecnych czasach, lepsze by było suszi,
zdrowsze, ładniej wygląda i pochwalić się można w towarzystwie.
A taki bigos, to ble, no jak to wygląda, rozgotowana kiszona kapucha plus
mięcho, normalnie womituje każdy, jak takie coś widzi na talerzu.
No i ten zapach, zapaszek, ten cuch i cuszek, rozściela się po całym domu,
wszystko czuć ta piekielna kapuchą. Przez wszystko przenika i wszędzie wnika,
w każdy por i zakamarek. Jakie to obrzydliwe, takie wieśniackie i chamskie,
naszykował gar bigosu i będziemy jak te świnie żryć go z tego gara jak z koryta
przez cały tydzień, miesiąc, rok, do końca życia, do końca świata, do Dnia
Sądu Ostatecznego, już wolimy piekło i wieczne potępienie jak ten bigos.
Zakręcona wasza nędza, toć ja ten bigos fachowo, na małym ogienku pyrkałem,
mieszałem i smakowałem, dodawałem a to grzybka koźlarza ususzonego, a to
jabłuszko ukiszone co kisiło się z kapustką, a to kminku nie wiele co, a to listka
laurowego, a to ziela angielskiego, co by waszym delikatnym podniebieniom dogodzić,
dodawałem. I czuwałem i modliłem się nad tym garem , i zanosiłem się płaczem,
co by słoną łzą doprawić smaku, i krwi upuszczałem z tętnic, co by kolorek był
snadniejszy.
O krwawa wasza jucha! Od jutra pasztetowa z kaszanką!
I cicho mi tu być!
Kołysanka
Szedłem sobie krętą ścieżką poprzez las, gdy nagle wywinąłem oreła, czyli prosto, zaliczyłem glebę.
Zakląwszy szpetnie, aż wystraszone wiewiórki czmychnęły do dziupel a muchy zastygły w locie,
wstałem obolały i utytłany w ściółce. Popatrzyłem pod nogi i dostrzegłem winowajcę zdarzenia.
Był to spróchniały pieniek, mało co widoczny, zanurzony po pas w igliwiu i zasłany listowiem.
Pieniek jak pieniek, sosna jego mać, nic niezwykłego, jednak dalibóg posiadał w swym wnętrzu
wyżartą próchnicą dziurę niewiadomej czeluści.
Zaintrygowany nieco, wraziłem łapsko po łokieć sam w wiadomą pustkę i namacałem coś.
Cosiem okazało się być miękkie coś.
Niebardzom brzydliwy i strachliwy, a za to z pasją badawczą, gmerałem palcami w cosiu,
usiłując cosia wyciągnąć.
Po wielu nieudanych próbach i jeszcze wiekszej ilości szpetnych przekleństw, w końcu coś
wychynęło na światło dzienne. Był to szmaciany zawiniątek, coś w rodzaju sakiewki lub też
trzosa, ciężkawy, wypchany nieznanymi treściami, rozpalający ciekawość niezdrową.
Rozochocony i rozdygotany gorączką badawczą niecierpiącą zwłoki, rozsupłałem zagadkę,
nawet pomagając sobie zębami i gryząc oporny supeł.
Rozchyliłem brzegi zawiniątka, rozłożyłem szmatkę i zobaczyłem.
Małą, zmumifikowaną główkę dziecka. W oczodołach, zamiast oczu były wetknięte dwie
żaróweczki, zamiast nosa był pstryczek-elektryczek.
Pstryknąłem.
Oczy zaświeciły, z ust, gdzie zapewne był ukryty głośniczek, popłynęła słodka kołysanka.
Byłem zachwycony znaleziskiem!
Pogalopowałem przez knieję, trzymając nad głową cudowną główkę i krzyczałem i śmiałem się,
i śpiewałem do wtóru słodką kołysankę.
Bajka
Marino, Marino
ma słodka dziewczyno
jesteś moją heroiną...
Tak sobie podśpiewywałem, idąc borem, lasem,
wymachując fantazyjnym kutasem,
co go trzymałem za pasem.
Aż tu nagle pojawił się zły wilk i pyta:
- Hej, młodzieńcze, co to za pyta?
- A to taki ozdobny kutas, taki frędzel. Ongi uplótł go był mój dziad, pradziad.
To znaczy dziad z dziada pradziada - odpowiadam wilkowi śmiało.
I zaczynam coraz to bardziej wymachiwać ozdobnym w supły kutasem, i wywijać
niczym frygą. A był to kutas szczerozłotą nicią oplecion, więc zającami złotymi
od słońca odbitymi wilka oślepiłem, ogłupiłem i omotałem.
Stał z rozdziawioną paszczą i patrzył, a ślina mu z pyska kapała.
Paszczę coraz to bardziej rozdziawiał a ja coraz to mocniej kutasową frygą
wirowałem.
Rozdziawił ją w końcu tak szeroko,
że mogłem mu popatrzeć do paszczy tak głęboko,
że aż mu było widać trzewia,
a w nich zobaczyłem, to niesłychane!
Piernikową chatkę Baby Jagi
sierotkę Marcysię
siedmiu groźnych Krasnoludów
babunię Czerwonego Zerwikaptura
i chatkę puchatkę Marinyyy
Tak zaglądałem i zaglądałem z okiem zbielałym, z gałami na wierzchu,
że zapomniałem z tego wszystkiego wywijać kutasem
i wilk chyc i mnie połknął.
Już w wilku, podśpiewując wiadoma piosnkę, udałem się do chatki Maryny,
tam wzieliśmy szybki ślub bez świadków i bez księdza dobrodzieja,
i żyliśmy długo i szczęśliwie powijając siedmiu malutkich krasnoludków.
Koniec bajki.
ma słodka dziewczyno
jesteś moją heroiną...
Tak sobie podśpiewywałem, idąc borem, lasem,
wymachując fantazyjnym kutasem,
co go trzymałem za pasem.
Aż tu nagle pojawił się zły wilk i pyta:
- Hej, młodzieńcze, co to za pyta?
- A to taki ozdobny kutas, taki frędzel. Ongi uplótł go był mój dziad, pradziad.
To znaczy dziad z dziada pradziada - odpowiadam wilkowi śmiało.
I zaczynam coraz to bardziej wymachiwać ozdobnym w supły kutasem, i wywijać
niczym frygą. A był to kutas szczerozłotą nicią oplecion, więc zającami złotymi
od słońca odbitymi wilka oślepiłem, ogłupiłem i omotałem.
Stał z rozdziawioną paszczą i patrzył, a ślina mu z pyska kapała.
Paszczę coraz to bardziej rozdziawiał a ja coraz to mocniej kutasową frygą
wirowałem.
Rozdziawił ją w końcu tak szeroko,
że mogłem mu popatrzeć do paszczy tak głęboko,
że aż mu było widać trzewia,
a w nich zobaczyłem, to niesłychane!
Piernikową chatkę Baby Jagi
sierotkę Marcysię
siedmiu groźnych Krasnoludów
babunię Czerwonego Zerwikaptura
i chatkę puchatkę Marinyyy
Tak zaglądałem i zaglądałem z okiem zbielałym, z gałami na wierzchu,
że zapomniałem z tego wszystkiego wywijać kutasem
i wilk chyc i mnie połknął.
Już w wilku, podśpiewując wiadoma piosnkę, udałem się do chatki Maryny,
tam wzieliśmy szybki ślub bez świadków i bez księdza dobrodzieja,
i żyliśmy długo i szczęśliwie powijając siedmiu malutkich krasnoludków.
Koniec bajki.
Duch
Wywołaliście kiedyś ducha?
Ja raz wywołałem, ale bardzo nietypowo.
Otóż, nastolatkiem ze śpikiem z nosa będąc, parałem się amatorską fotografią.
Oczywiście, w tych latach wchodziła w rachubę tylko fotografia czarno-biała.
Kolorowa dopiero raczkowała.
Miałem ciemnię w kiblu, tam wywoływałem filmy w koreksie, a u siebie w pokoju
dokonywałem reszty obróbki, gdzie już niepotrzebna była absolutna ciemność,
można było operować przy czerwonym świetle.
W takich warunkach obrabiało się papier foto, podczas uzyskiwania już gotowych
odbitek, czyli gotowych zdjęć.
Wywołany i utrwalony film mozna było obejrzeć przy zwykłym świetle.
Ale jak to się ma do duchów?
Otóż, goniłem po różnych dziwnych miejscach z moim aparacikiem fot, marki AMI,
plastikowy cudak produkcji polskiej, i robiłem zdjęcia czemu popadnie.
A to matkę zaskoczyłem w dziwnej pozycji, a to siostrę, właziłem pod ławki w parku
i fociłem chyłkiem tyłki, a to zapuszczałem się w jakieś obskurne rudery i polowałem
na gołębie, zdechłe szczury itp
I razu pewnego, mając już pełną szpulkę cudacznych zdjęć, wywołałem ten film
w kiblu i już z gotowym negatywem udałem się do pokoju obejrzeć rezultat.
Jakież było moje zdumienie, gdy na każdym kadrze filmu było widać tylko jakąś
ciemną postać i nic więcej.
Doszedłem do wniosku, że musiałem coś spieprzyć albo mój świetny aparacik
uległ poważnej awarii. Mimo to, wsadziłem film w powiększalnik i zrzutowałem
obraz negatywu na papier fotograficzny. Oczywiście w czerwonym świetle,
najpierw chciałem zobaczyć powiększony kadr.
Zobaczyłem czarnego osobnika, prawdopodobnie płci męskiej w jakiejś kapocie,
czy też kapturze na łbie, coś w ten deseń. Tło było mocno rozedrgane, mało
czytelne, jakieś smugi, rozmazania, ogólny chaos.
Zdjąłem z powiększalnika czerwony filtr i naświetliłem papier przez krótką chwilę.
Papier pozostał biały, a właściwie różowy w czerwonym świetle, wrzuciłem go
do kuwety z wywoływaczem i zaczął się jawić obraz pozytywowy.
Postać była biała, rozedrgane smugi niewiele się zmieniły, tło było bez większych
zmian. Już miałem wyciągnąć papier, nie powinien za długo moczyć się w wywoływaczu,
gdy zobaczyłem, że na białej, bez wyrazu i bez szczegółów twarzy zaczęło się coś
pojawiać.
Najpierw pojawiły się oczy, czarne jak smoła. Następnie wielki nos.
Przyglądałem się z zapartym tchem. Chwilę później pojawiły się usta.
Zaczeły się poruszać. Przetarłem oczy z niedowierzaniem, myślałem, że mi się coś
majaczy. Ale nie, usta poruszały się coraz gwałtowniej, wyrażały wściekłość,
wyglądało to tak, jakby postać na zdjęciu krzyczała.
Ale nic nie było słychać, panowała martwa cisza, tylko te usta, rozedrgane,
międlące coś bezgłośnie, wyszczerzały zęby w okropnych grymasach,
próbowały mi coś na gwałt przekazać.
To było okropne, ten niemy krzyk szaleńca. Bo na szaleńca ta postać mi
wyglądała, była jak obłąkana.
Niestety, po chwili papier zaczął czernieć, zanikały szczegóły, a ja byłem tak
osłupiały, że ani nie drgnąłem. Papier w końcu sczerniał całkowicie.
Nie było już nic widać.
Przypomniałem sobie o negatywie. Rozwinąłem go niecierpliwie. Na każdej klatce
to samo, zupełnie bezbarwny kadr.
Nie było nic.
Ja raz wywołałem, ale bardzo nietypowo.
Otóż, nastolatkiem ze śpikiem z nosa będąc, parałem się amatorską fotografią.
Oczywiście, w tych latach wchodziła w rachubę tylko fotografia czarno-biała.
Kolorowa dopiero raczkowała.
Miałem ciemnię w kiblu, tam wywoływałem filmy w koreksie, a u siebie w pokoju
dokonywałem reszty obróbki, gdzie już niepotrzebna była absolutna ciemność,
można było operować przy czerwonym świetle.
W takich warunkach obrabiało się papier foto, podczas uzyskiwania już gotowych
odbitek, czyli gotowych zdjęć.
Wywołany i utrwalony film mozna było obejrzeć przy zwykłym świetle.
Ale jak to się ma do duchów?
Otóż, goniłem po różnych dziwnych miejscach z moim aparacikiem fot, marki AMI,
plastikowy cudak produkcji polskiej, i robiłem zdjęcia czemu popadnie.
A to matkę zaskoczyłem w dziwnej pozycji, a to siostrę, właziłem pod ławki w parku
i fociłem chyłkiem tyłki, a to zapuszczałem się w jakieś obskurne rudery i polowałem
na gołębie, zdechłe szczury itp
I razu pewnego, mając już pełną szpulkę cudacznych zdjęć, wywołałem ten film
w kiblu i już z gotowym negatywem udałem się do pokoju obejrzeć rezultat.
Jakież było moje zdumienie, gdy na każdym kadrze filmu było widać tylko jakąś
ciemną postać i nic więcej.
Doszedłem do wniosku, że musiałem coś spieprzyć albo mój świetny aparacik
uległ poważnej awarii. Mimo to, wsadziłem film w powiększalnik i zrzutowałem
obraz negatywu na papier fotograficzny. Oczywiście w czerwonym świetle,
najpierw chciałem zobaczyć powiększony kadr.
Zobaczyłem czarnego osobnika, prawdopodobnie płci męskiej w jakiejś kapocie,
czy też kapturze na łbie, coś w ten deseń. Tło było mocno rozedrgane, mało
czytelne, jakieś smugi, rozmazania, ogólny chaos.
Zdjąłem z powiększalnika czerwony filtr i naświetliłem papier przez krótką chwilę.
Papier pozostał biały, a właściwie różowy w czerwonym świetle, wrzuciłem go
do kuwety z wywoływaczem i zaczął się jawić obraz pozytywowy.
Postać była biała, rozedrgane smugi niewiele się zmieniły, tło było bez większych
zmian. Już miałem wyciągnąć papier, nie powinien za długo moczyć się w wywoływaczu,
gdy zobaczyłem, że na białej, bez wyrazu i bez szczegółów twarzy zaczęło się coś
pojawiać.
Najpierw pojawiły się oczy, czarne jak smoła. Następnie wielki nos.
Przyglądałem się z zapartym tchem. Chwilę później pojawiły się usta.
Zaczeły się poruszać. Przetarłem oczy z niedowierzaniem, myślałem, że mi się coś
majaczy. Ale nie, usta poruszały się coraz gwałtowniej, wyrażały wściekłość,
wyglądało to tak, jakby postać na zdjęciu krzyczała.
Ale nic nie było słychać, panowała martwa cisza, tylko te usta, rozedrgane,
międlące coś bezgłośnie, wyszczerzały zęby w okropnych grymasach,
próbowały mi coś na gwałt przekazać.
To było okropne, ten niemy krzyk szaleńca. Bo na szaleńca ta postać mi
wyglądała, była jak obłąkana.
Niestety, po chwili papier zaczął czernieć, zanikały szczegóły, a ja byłem tak
osłupiały, że ani nie drgnąłem. Papier w końcu sczerniał całkowicie.
Nie było już nic widać.
Przypomniałem sobie o negatywie. Rozwinąłem go niecierpliwie. Na każdej klatce
to samo, zupełnie bezbarwny kadr.
Nie było nic.
Przepis na życie
Po pierwsze zgromadź kilka gazów:
metan, dwutlenek węgla, azotu sporo, dodaj amoniaku
Po drugie podlej to wodą, dużo wody poproszę
Po trzecie pierdyknij w to błyskawicą, dużo tych błyskawic niech będzie
Podgrzewaj, smaż, chłódź, i tak w kółko, kilka miliardów lat
no i mieszaj od czasu do czasu, żeby się kluseczki nie przypaliły
Naświetlaj lampami, przedmuchuj wiatrami, i mieszaj, mieszaj
Kowalski szybkim krokiem zmierzał do autobusu
spieszył się do roboty
kierownik był skurwysynem a mu czwarte dziecko w drodze
metan, dwutlenek węgla, azotu sporo, dodaj amoniaku
Po drugie podlej to wodą, dużo wody poproszę
Po trzecie pierdyknij w to błyskawicą, dużo tych błyskawic niech będzie
Podgrzewaj, smaż, chłódź, i tak w kółko, kilka miliardów lat
no i mieszaj od czasu do czasu, żeby się kluseczki nie przypaliły
Naświetlaj lampami, przedmuchuj wiatrami, i mieszaj, mieszaj
Kowalski szybkim krokiem zmierzał do autobusu
spieszył się do roboty
kierownik był skurwysynem a mu czwarte dziecko w drodze
środa, 15 lipca 2015
tytuł później
nabrzmiał mój mięsień testosteronem
żyły pchają byczą krew aż tętni i pulsuje
wzbiera się we mnie samcza moc hormonu
już pęka
już tryska
stulony pączek róży ożył
rozchylił płatki w oczekiwaniu
ukazał swoje wnętrze
wszystkie odcienie różu i czerwieni
pokrył się rosą
wilgoć
zapach ziemi po deszczu
wyczerpany upałem
- spragniony pustynny wędrowiec
dotarłem do źródła
żyły pchają byczą krew aż tętni i pulsuje
wzbiera się we mnie samcza moc hormonu
już pęka
już tryska
stulony pączek róży ożył
rozchylił płatki w oczekiwaniu
ukazał swoje wnętrze
wszystkie odcienie różu i czerwieni
pokrył się rosą
wilgoć
zapach ziemi po deszczu
wyczerpany upałem
- spragniony pustynny wędrowiec
dotarłem do źródła
Spotkanie
W Wankuwer spotkałem się z Shidlack-Conevcą. Faktycznie nazywa się Szydłak-Konewka ale po wyjeździe
z Polski tak szybko się zaaklimatyzował w nowym, kanadyjskim otoczeniu, że musiał się przemianować.
Poza tym, zawsze go bolało to niefortunne połączenie tych dwóch tak bardzo siermiężnych członów jego
nazwiska. Bo i Szydłak i Konewka. No śmiech na sali normalnie. Natomiast Shidlack w połączeniu
myślnikowym z Conevcą już całkiem inaczej brzmi. Tak światowo i zacnie.
Ja też, jak tylko wyemigruję z Polszy, natychmiast się przemianuję na Christophera Augusta, żeby być
światowym i żeby nie być siermiężnym Sierpniem. Bo to mnie boli, ta siermiężność Sierpnia.
No więc spotkałem się Alphonsem Shidlack-Conevcą w Wankuwer. Pytanie, skąd się tam wziąłem?
Nie, nie wyemigrowałem jeszcze, dalej jestem tylko Krzysztofem Sierpniem. Takim bardzo zwyczajnym.
Po prostu pojechałem sobie na wycieczkę, w celach turystycznych.
Dałem się uwieść słynnym kanadyjskim lasom i właśnie przebywając w parku miejskim w Wankuwer,
spotkałem Alphonsa.
Alphonso, bardzo bywały, o czym świadczyły fioletowe szkła jego okularów i liczne metalowe precjoza
na jego ciele, w rodzaju złotego łańcucha na szyi, złotych sygnetów na większości palców u rąk,
(u nóg nie sprawdzałem) i szczerozłotego uśmiechu na twarzy, którym to uśmiechem rozsyłał po
okolicy wesołe zajączki.
W ogóle biła od niego jasność jak od jakiegoś mesjasza.
Ja szary i skundlony, w sfilcowanym sweterku, postanowiłem się ukłonić Alphonsowi.
Powiedziałem: "Dziń dybry"
To miał być taki inteligentny żart, świadczący o mojej światowości, że już kaleczę język polski, taki
jestem ogarnięty i światowy i taki bywały na międzynarodowej scenie.
Niestety, Alphonso nie docenił mojego inteligentnego i jakże subtelnego żartu, bo tylko burknął
coś po kanadyjsku, żebym spierdalał czy coś w tym rodzaju.
Usłuchałem go bezzwłocznie, zwłaszcza, że towarzyszyła mu dwójka dziwnych osobników
o byczych karkach i o nieobecnym spojrzeniu ukrytym za ciemnymi szkłami.
Tak właśnie wyglądało moje pierwsze i ostatnie zarazem spotkanie ze słynnym Alphonsem
Shidlack-Conevcą w Wankuwer.
Może i wam kiedyś dopisze to szczęście osobistego kontaktu z tak wybitną personą.
Ja miałem to szczęście.
Resztę urlopu spędziłem w ostępach kanadyjskiego lasu, gdzie zaprzyjaźniłem się szorstką
przyjaźnią z wiewiórką Matyldą.
Jakiś czas dała mi nawet pomieszkać w swojej osobistej dziupli!
Arewuar, jak mówią Kanadyjczycy.
z Polski tak szybko się zaaklimatyzował w nowym, kanadyjskim otoczeniu, że musiał się przemianować.
Poza tym, zawsze go bolało to niefortunne połączenie tych dwóch tak bardzo siermiężnych członów jego
nazwiska. Bo i Szydłak i Konewka. No śmiech na sali normalnie. Natomiast Shidlack w połączeniu
myślnikowym z Conevcą już całkiem inaczej brzmi. Tak światowo i zacnie.
Ja też, jak tylko wyemigruję z Polszy, natychmiast się przemianuję na Christophera Augusta, żeby być
światowym i żeby nie być siermiężnym Sierpniem. Bo to mnie boli, ta siermiężność Sierpnia.
No więc spotkałem się Alphonsem Shidlack-Conevcą w Wankuwer. Pytanie, skąd się tam wziąłem?
Nie, nie wyemigrowałem jeszcze, dalej jestem tylko Krzysztofem Sierpniem. Takim bardzo zwyczajnym.
Po prostu pojechałem sobie na wycieczkę, w celach turystycznych.
Dałem się uwieść słynnym kanadyjskim lasom i właśnie przebywając w parku miejskim w Wankuwer,
spotkałem Alphonsa.
Alphonso, bardzo bywały, o czym świadczyły fioletowe szkła jego okularów i liczne metalowe precjoza
na jego ciele, w rodzaju złotego łańcucha na szyi, złotych sygnetów na większości palców u rąk,
(u nóg nie sprawdzałem) i szczerozłotego uśmiechu na twarzy, którym to uśmiechem rozsyłał po
okolicy wesołe zajączki.
W ogóle biła od niego jasność jak od jakiegoś mesjasza.
Ja szary i skundlony, w sfilcowanym sweterku, postanowiłem się ukłonić Alphonsowi.
Powiedziałem: "Dziń dybry"
To miał być taki inteligentny żart, świadczący o mojej światowości, że już kaleczę język polski, taki
jestem ogarnięty i światowy i taki bywały na międzynarodowej scenie.
Niestety, Alphonso nie docenił mojego inteligentnego i jakże subtelnego żartu, bo tylko burknął
coś po kanadyjsku, żebym spierdalał czy coś w tym rodzaju.
Usłuchałem go bezzwłocznie, zwłaszcza, że towarzyszyła mu dwójka dziwnych osobników
o byczych karkach i o nieobecnym spojrzeniu ukrytym za ciemnymi szkłami.
Tak właśnie wyglądało moje pierwsze i ostatnie zarazem spotkanie ze słynnym Alphonsem
Shidlack-Conevcą w Wankuwer.
Może i wam kiedyś dopisze to szczęście osobistego kontaktu z tak wybitną personą.
Ja miałem to szczęście.
Resztę urlopu spędziłem w ostępach kanadyjskiego lasu, gdzie zaprzyjaźniłem się szorstką
przyjaźnią z wiewiórką Matyldą.
Jakiś czas dała mi nawet pomieszkać w swojej osobistej dziupli!
Arewuar, jak mówią Kanadyjczycy.
wtorek, 14 lipca 2015
piramida
Wpasowaliśmy się w fotele, nawet już nie czujemy, że nas coś uwiera o kant dupy.
Zapatrzeni ślepo w monitory, mrugnięciami oka raz na dobę sygnalizujemy światu,
że jednak jesteśmy.
Pajęcza sieć oplotła nas w kokon, pozbawiła cech ludzkich, zmumifikowała na
kolejne tysiąclecia.
Koniec świata nigdy nie nadejdzie.
On już od dawna jest w nas.
Na szczęście mrugający ekran okazał się tylko tikiem nerwowym.
Już spokojny, oddajesz mocz cewnikiem, kroplówka miarowo daje ci prosto w żyłę,
alarmujesz salową, bo basen znów przepełniony.
Koniec świata nastąpi równo o trzynastej pięć.
Zapatrzeni ślepo w monitory, mrugnięciami oka raz na dobę sygnalizujemy światu,
że jednak jesteśmy.
Pajęcza sieć oplotła nas w kokon, pozbawiła cech ludzkich, zmumifikowała na
kolejne tysiąclecia.
Koniec świata nigdy nie nadejdzie.
On już od dawna jest w nas.
Na szczęście mrugający ekran okazał się tylko tikiem nerwowym.
Już spokojny, oddajesz mocz cewnikiem, kroplówka miarowo daje ci prosto w żyłę,
alarmujesz salową, bo basen znów przepełniony.
Koniec świata nastąpi równo o trzynastej pięć.
wielkomiejski upał
No ok, upał właśnie trochę zelżał, otworzyłem okno i wrzask w miejsce spiekoty wdarł się
do mojego pokoju. Zamknąłem z powrotem.
To jak po zimie, gdy tylko słonko przygrzeje, spod śniegu wyłaniają się psie kupy, tak
w lecie, gdy słońce skłoni się poza horyzontem, wyłania się dzieciarnia.
Zupełnie jak psie kupy spod śniegu.
Wrzaskliwa i piskliwa dzieciarnia.
Betonowy blok, nagrzany całodziennym słońcem, na wieczór oddycha żarem niczym
wielki piec. Tworzy własny, tropikalny mikroklimat.
Uroki wielkomiejskiego blokowiska.
Dżungle z małpami mam pod blokiem. Cały małpi gaj: huśtawka, zjeżdżalnia, piaskownica.
Przydałoby mi się zezwolenie na odstrzał, ale podobno dzieci są pod ochroną, mimo że
rozpleniły się ponad wszelkie normy.
Podobnie jest z gołębiami, srające, latające szczury roznoszące wszelkiej maści choroby.
Też nie wolno im piórka strącić z osranego kupra.
W szczególności w Krakowie, gdzie są traktowane jak jakiś symbol miasta.
No gdzieżby, krakowskie gołąbki? Dokarmiane licznie przez troskliwych obywateli.
To tak samo, jak by dokarmiać szczury. W sumie, z dwojga złego już wolę szczury.
Przynajmniej inteligentne są te gryzonie w przeciwieństwie do większości dzieci.
do mojego pokoju. Zamknąłem z powrotem.
To jak po zimie, gdy tylko słonko przygrzeje, spod śniegu wyłaniają się psie kupy, tak
w lecie, gdy słońce skłoni się poza horyzontem, wyłania się dzieciarnia.
Zupełnie jak psie kupy spod śniegu.
Wrzaskliwa i piskliwa dzieciarnia.
Betonowy blok, nagrzany całodziennym słońcem, na wieczór oddycha żarem niczym
wielki piec. Tworzy własny, tropikalny mikroklimat.
Uroki wielkomiejskiego blokowiska.
Dżungle z małpami mam pod blokiem. Cały małpi gaj: huśtawka, zjeżdżalnia, piaskownica.
Przydałoby mi się zezwolenie na odstrzał, ale podobno dzieci są pod ochroną, mimo że
rozpleniły się ponad wszelkie normy.
Podobnie jest z gołębiami, srające, latające szczury roznoszące wszelkiej maści choroby.
Też nie wolno im piórka strącić z osranego kupra.
W szczególności w Krakowie, gdzie są traktowane jak jakiś symbol miasta.
No gdzieżby, krakowskie gołąbki? Dokarmiane licznie przez troskliwych obywateli.
To tak samo, jak by dokarmiać szczury. W sumie, z dwojga złego już wolę szczury.
Przynajmniej inteligentne są te gryzonie w przeciwieństwie do większości dzieci.
ajlawju!
Tak bardzo cie kocham
że aż szlocham
szlocham i smarkam
a gile mam zielone
a serce mam czerwone
a oczy podkrążone
i myśle tylko o tobie
w zdrowiu i chorobie
chyba coś sobie zrobię
jak moich wyznań siła
nie jest ci wcale miła
moja ty cebulo zgniła!
że aż szlocham
szlocham i smarkam
a gile mam zielone
a serce mam czerwone
a oczy podkrążone
i myśle tylko o tobie
w zdrowiu i chorobie
chyba coś sobie zrobię
jak moich wyznań siła
nie jest ci wcale miła
moja ty cebulo zgniła!
poniedziałek, 13 lipca 2015
takie tam
Nic mi się nie chce.
Ani malować mi się nie chce.
Ani pisać listów mi się nie chce.
Ani nigdzie jeździć mi się nie chce.
Tylko bym siadł na nocniku i siedział.
Pytanie, czy na nocniku coś można wysiedzieć?
Żeby odpowiedzieć na tak sformułowane pytanie, trzeba siąść na nocniku i siedzieć.
I siedzieć.
Można ewentualnie, siedząc na nocniku, otworzyć piwo i pić to piwo.
I siedzieć.
Na nocniku oczywiście.
Muszę zrobić eksperyment z ekskrementem.
Czyli siąść na nocniku i sprawdzić jak długo wytrzymam tak siedzieć na tym nocniku.
Jak już nie wytrzymam dłużej to wstać i sprawdzić zawartość nocnika.
Pytanie, czy nocnik się przepełni czy też nie?
To zależy od objętości nocnika i jak długo będę na nim siedział.
I jak dużo piw wypiję.
Taki tam eksperyment nocnikowy.
Można też, siedząc na nocniku oglądać dziennik.
W dzień można oglądać dziennik, a w nocy oglądać zawartość nocnika.
Taki rytm dobowy można sobie ustalić.
W dzień dziennik, w nocy nocnik.
Nocnikowe Polaków rozmowy.
Ani malować mi się nie chce.
Ani pisać listów mi się nie chce.
Ani nigdzie jeździć mi się nie chce.
Tylko bym siadł na nocniku i siedział.
Pytanie, czy na nocniku coś można wysiedzieć?
Żeby odpowiedzieć na tak sformułowane pytanie, trzeba siąść na nocniku i siedzieć.
I siedzieć.
Można ewentualnie, siedząc na nocniku, otworzyć piwo i pić to piwo.
I siedzieć.
Na nocniku oczywiście.
Muszę zrobić eksperyment z ekskrementem.
Czyli siąść na nocniku i sprawdzić jak długo wytrzymam tak siedzieć na tym nocniku.
Jak już nie wytrzymam dłużej to wstać i sprawdzić zawartość nocnika.
Pytanie, czy nocnik się przepełni czy też nie?
To zależy od objętości nocnika i jak długo będę na nim siedział.
I jak dużo piw wypiję.
Taki tam eksperyment nocnikowy.
Można też, siedząc na nocniku oglądać dziennik.
W dzień można oglądać dziennik, a w nocy oglądać zawartość nocnika.
Taki rytm dobowy można sobie ustalić.
W dzień dziennik, w nocy nocnik.
Nocnikowe Polaków rozmowy.
niedziela, 12 lipca 2015
Lipcowe migdały
Dzisiaj, o trzynastej, się zakochałem.
Tak jest, zakochałem się i to od pierwszego wejrzenia.
Pierwszy raz od dłuższego czasu, wyjrzałem przez okno. Tak w ogóle to nie wyglądam przez okno, nie lubię tego.
Świat zewnętrzny mało co mnie obchodzi. Wystarczy, że mam z nim styczność w drodze do i z roboty. Jak już
jestem w domu, przestaje mnie cokolwiek obchodzić, w sumie to najchętniej w ogóle bym okno zlikwidował.
Już nawet przemyśliwałem nad tym, żeby je wręcz zamurować.
A jednak dzisiaj o trzynastej, wyjrzałem przez okno i mnie zamurowało a nie okno. Zobaczyłem JĄ.
Żadna piękność, gruba, pasztetowa baba o skołtunionych, tłustych włosach. Jednak miała w sobie to coś.
Coś niewyrażalnego w słowach.
Wygląd zewnętrzny wręcz odpychał, chodziła w opiętych dresach, wyglądała trochę jak baleron. Zwaliste
fałdy tłuszczu co rusz drgały i przelewały się pomiędzy splotami dresu, chcąc wyniknąć a to górą, a to dołem,
ale opiętość dresu uniemożliwiała im ucieczkę.
Chodziła szurając rozklapanymi buciorami, łeb miała przeważnie zwieszony i mruczała coś do siebie.
Jednak, gdy ją zobaczyłem dziś o trzynastej, poczułem jakby mnie piorun raził. Kolana mi zmiękły i o mało
nie zemdlałem. Świat mi zawirował, ptaszki zaczęły śpiewać miłosne trele, a pszczółki Maje znosiły mi miód
na serce. Jednym słowem, byłem wniebowzięty.
A dobiło mnie już całkiem zawodzenie Wodeckiego w radiu. Wiecie, o tej pszczółce, co ją zowią...
Wszystko pięknie, ładnie, ale babsztyl w ogóle nie zwracał na mnie uwagi. Wysłałem przez okno cały swój
ładunek feromonów, męskich dodatnich i nic. Babsztyl siadł na ławce, rozpieczętował sprawnie puszkę piwa VIP
i pogrążył się w degustacji, leniwie jeno odganiając się od krążących nad nią much.
Ja też sięgnąłem po piwo, miałem jeszcze dwa w lodówce, i razem piliśmy pogrążeni w myślach.
Ona na ławce, ja w oknie.
I tak popijaliśmy to piwo, leniwie odganiając się od much, gdy nagle do ławeczki z moją ukochaną
podszedł jakiś lump i zagadał w te słowa:
- Heloł bejby zabawimy się?- na te słowa moja Afrodyta wstała z trudem z ławeczki i poczłapała za swym
Adonisem, na odchodnym rzucając pustą puszką w moje okno i krzycząc:
- Gudbaaaaaj majlaw, guuuuudbaj!!!
Zrozumiałem wówczas jedno. Tak, to prawda, jesteśmy już w Europie, nie ma to tamto, a języki trzeba znać!
Tak jest, zakochałem się i to od pierwszego wejrzenia.
Pierwszy raz od dłuższego czasu, wyjrzałem przez okno. Tak w ogóle to nie wyglądam przez okno, nie lubię tego.
Świat zewnętrzny mało co mnie obchodzi. Wystarczy, że mam z nim styczność w drodze do i z roboty. Jak już
jestem w domu, przestaje mnie cokolwiek obchodzić, w sumie to najchętniej w ogóle bym okno zlikwidował.
Już nawet przemyśliwałem nad tym, żeby je wręcz zamurować.
A jednak dzisiaj o trzynastej, wyjrzałem przez okno i mnie zamurowało a nie okno. Zobaczyłem JĄ.
Żadna piękność, gruba, pasztetowa baba o skołtunionych, tłustych włosach. Jednak miała w sobie to coś.
Coś niewyrażalnego w słowach.
Wygląd zewnętrzny wręcz odpychał, chodziła w opiętych dresach, wyglądała trochę jak baleron. Zwaliste
fałdy tłuszczu co rusz drgały i przelewały się pomiędzy splotami dresu, chcąc wyniknąć a to górą, a to dołem,
ale opiętość dresu uniemożliwiała im ucieczkę.
Chodziła szurając rozklapanymi buciorami, łeb miała przeważnie zwieszony i mruczała coś do siebie.
Jednak, gdy ją zobaczyłem dziś o trzynastej, poczułem jakby mnie piorun raził. Kolana mi zmiękły i o mało
nie zemdlałem. Świat mi zawirował, ptaszki zaczęły śpiewać miłosne trele, a pszczółki Maje znosiły mi miód
na serce. Jednym słowem, byłem wniebowzięty.
A dobiło mnie już całkiem zawodzenie Wodeckiego w radiu. Wiecie, o tej pszczółce, co ją zowią...
Wszystko pięknie, ładnie, ale babsztyl w ogóle nie zwracał na mnie uwagi. Wysłałem przez okno cały swój
ładunek feromonów, męskich dodatnich i nic. Babsztyl siadł na ławce, rozpieczętował sprawnie puszkę piwa VIP
i pogrążył się w degustacji, leniwie jeno odganiając się od krążących nad nią much.
Ja też sięgnąłem po piwo, miałem jeszcze dwa w lodówce, i razem piliśmy pogrążeni w myślach.
Ona na ławce, ja w oknie.
I tak popijaliśmy to piwo, leniwie odganiając się od much, gdy nagle do ławeczki z moją ukochaną
podszedł jakiś lump i zagadał w te słowa:
- Heloł bejby zabawimy się?- na te słowa moja Afrodyta wstała z trudem z ławeczki i poczłapała za swym
Adonisem, na odchodnym rzucając pustą puszką w moje okno i krzycząc:
- Gudbaaaaaj majlaw, guuuuudbaj!!!
Zrozumiałem wówczas jedno. Tak, to prawda, jesteśmy już w Europie, nie ma to tamto, a języki trzeba znać!
pralka
Słyszałam, że dobrą metodą na zaspokojenie się jest użyie pralki.
Nie bardzo wiedziałam w jaki sposób. Włączyłam program pranie z wirowaniem.
Odczekałam aż wypiorą się moje majtki, rajtki i biustonosze z falbankami.
Czekałam na wirowanie. Siadłam gołą pupą na pralce, przełącznik programów uwierał.
Zacisnęłam zęby i czekałam. Czekałam na cud.
W końcu brudna woda zeszła w kanał.
Harmonia drgań wirującego bębna przeszyła mnie spazmem na wylot.
Drętwiejące nogi chwytały rozpaczliwie powietrze, moje usta też.
Moje wargi też.
W końcu woda zeszła.
Na pralkę.
Nie bardzo wiedziałam w jaki sposób. Włączyłam program pranie z wirowaniem.
Odczekałam aż wypiorą się moje majtki, rajtki i biustonosze z falbankami.
Czekałam na wirowanie. Siadłam gołą pupą na pralce, przełącznik programów uwierał.
Zacisnęłam zęby i czekałam. Czekałam na cud.
W końcu brudna woda zeszła w kanał.
Harmonia drgań wirującego bębna przeszyła mnie spazmem na wylot.
Drętwiejące nogi chwytały rozpaczliwie powietrze, moje usta też.
Moje wargi też.
W końcu woda zeszła.
Na pralkę.
Głos Pana
Razu pewnego, a było to nocą, jebnął piorun. Gruchnęło potężnie, aż szyby zadźwięczały i ozwał się Głos.
Prawdopodobnie Głos Pana.
Był to Głos gromki, wzbudzający respekt i szacunek.
Głos przemówił tymi słowy:
- Ty stary cepie, ty jucho, czego ci się kurwa zachciewa? Młodych dziewcząt ci się zachciewa? Zzejrzyjże w
zwierciadło i obacz te zmarchy chucią i grzesznym żywotem wyorane. Uszanujże ten siwy kołtun co masz na
czerepie!
Przeląkłem się okrutnie, bo faktycznie, oblizywałem się na młode dziewczęta, ale nic więcej.
Wiadomo, takie to by mnie osrać nawet nie chciały, jak to prawiła mi ongi świętej pamięci nieboszczka
babunia.
Głos ewidentnie czytał w moich myślał, bo znów się ozwał:
- No i chuj, co ci nie staje, grzeszne a robaczywe myśli masz, plugawy miocie. A imię świątobliwej babki
swej nie wymawiaj nadaremno, nikczemniku, tylko módl się doń bo świętą jezusową właśnie została.
- No dobra Panie Głosie - odezwałem się po chwili krępującego milczenia - ale co mam czynić? Jam jeno
słaby robak, któremu ciągle się chce.
Na te moje słowa Głos zeźlił się okrutnie:
- A kurwa internety ma? Ma! A porno stronki potrafi znaleźć? Potrafi! No to trzep kapucyna ale po bożemu,
tylko na leciwe damy pozwalam ci spoglądać i w nich dawaj ujście swym rozpalonym chuciom.
To rzekłszy Głos ponownie jebnął piorunem aż tynk mi ze ścian obleciał i zaśmierdziało ozonem, a ja
z oczyszczonym umysłem położyłem się spać i usnąłem snem sprawiedliwym bez żadnych sennych
podtekstów
o miłości
"No tak, stało się.
Zakochałem się. Niestety, nieszczęśliwie, czyli bez wzajemności.
Snułem się po pokoju jak widmo, nic mnie nie cieszyło. Nawet kaszanka już nie miała tego smaku co
dawniej.
Zacząłem pić tanie piwo i pisać smutne wiersze o miłości bez wzajemności.
Picie taniego piwa nadwyrężyło i tak już nadwyrężoną wątrobę, więc przerzuciłem się na wódkę czystą.
Picie wódki czystej nadwyrężyło mi i tak już nadwyrężony żołądek, więc przerzuciłem się na tanie wino
czerwone /podobno jest dobre na serce, bo czerwone, a serce jak wiadomo jest czerwone, no i jest
znakiem miłości niespełnionej, czyli bardzo adekwatne do stanu mojego ducha/
Niestety, okazało się, że dobroczynne działanie taniego, czerwonego wina na serce to mit i bajka.
Picie czerwonego, taniego wina nadwyrężyło i tak już nadwyrężone serce.
Nie wiedząc co dalej, bo lista dostępnych trunków skurczyła się dramatycznie, a pić musiałem,
żeby sobie jakoś radzić z depresją miłosną, postanowiłem pójść na całość.
Złamałem wszelkie nakazy i zakazy, wszelkie prawidła bon tonu wśród drobnych pijaczków, rzuciłem
się jak w otchłań, poszedłem w całkowicie nieznanym kierunku i zacząłem pić mleko."
Starszy, ryżawy pan skończył czytać, otarł łezkę z oka i rzekł:
- Tak, proszę państwa skończył się żywot tego wspaniałego człowieka. To jego ostatni zapisek na zużytym
papierze toaletowym. Niech będzie dla każdego z nas przestrogą, z uczuciami nie wolno igrać. Zobaczcie
sami, do jak nieszczęśliwego kroku został pchnięty, ten cudowny i skromny obywatel. Jakie dramaty
musiały się odbywać w jego jaźni zanim zdecydował się na tak szaleńczy czyn.
Picie mleka...- starszy, ryżawy pan zaśmiał się smutno - cóż za ironia losu! A miał przecież jeszcze jedno
wyjście z tej dramatycznej sytuacji: to DENATURAT!
Zakochałem się. Niestety, nieszczęśliwie, czyli bez wzajemności.
Snułem się po pokoju jak widmo, nic mnie nie cieszyło. Nawet kaszanka już nie miała tego smaku co
dawniej.
Zacząłem pić tanie piwo i pisać smutne wiersze o miłości bez wzajemności.
Picie taniego piwa nadwyrężyło i tak już nadwyrężoną wątrobę, więc przerzuciłem się na wódkę czystą.
Picie wódki czystej nadwyrężyło mi i tak już nadwyrężony żołądek, więc przerzuciłem się na tanie wino
czerwone /podobno jest dobre na serce, bo czerwone, a serce jak wiadomo jest czerwone, no i jest
znakiem miłości niespełnionej, czyli bardzo adekwatne do stanu mojego ducha/
Niestety, okazało się, że dobroczynne działanie taniego, czerwonego wina na serce to mit i bajka.
Picie czerwonego, taniego wina nadwyrężyło i tak już nadwyrężone serce.
Nie wiedząc co dalej, bo lista dostępnych trunków skurczyła się dramatycznie, a pić musiałem,
żeby sobie jakoś radzić z depresją miłosną, postanowiłem pójść na całość.
Złamałem wszelkie nakazy i zakazy, wszelkie prawidła bon tonu wśród drobnych pijaczków, rzuciłem
się jak w otchłań, poszedłem w całkowicie nieznanym kierunku i zacząłem pić mleko."
Starszy, ryżawy pan skończył czytać, otarł łezkę z oka i rzekł:
- Tak, proszę państwa skończył się żywot tego wspaniałego człowieka. To jego ostatni zapisek na zużytym
papierze toaletowym. Niech będzie dla każdego z nas przestrogą, z uczuciami nie wolno igrać. Zobaczcie
sami, do jak nieszczęśliwego kroku został pchnięty, ten cudowny i skromny obywatel. Jakie dramaty
musiały się odbywać w jego jaźni zanim zdecydował się na tak szaleńczy czyn.
Picie mleka...- starszy, ryżawy pan zaśmiał się smutno - cóż za ironia losu! A miał przecież jeszcze jedno
wyjście z tej dramatycznej sytuacji: to DENATURAT!
Wstęga Möbiusa
Spotkałem na ulicy dziecko. Małą dziewczynkę z zapałkami. Chwyciła mnie za rękaw i pociągnęła za sobą.
Czego chcesz, moje dziecko. Byłem wystraszony. Jak można się bać małej dziewczynki?
Przecież nic mi nie może zrobić. Chodź za mną powiedziała. Poprowadziła mnie ciemną sienią, wspinaliśmy
sie po krętych, drewnianych schodach. Trzeszczały jak łamiące się kości. Szliśmy tak długo, z mozołem.
Pajęczyny oblepiały nam oczy.
Te schody nie mają końca. Zauważyłem, że jestem sam. Mała dziewczynka z zapałkami rozwiała się jak
widmo.Na szczęście zapałki zostawiła. Otarłem pot z czoła, potarłem zapałkę o draskę, światełko pokazało
mi dalszą drogę.
Obejrzałem się do tyłu, ale tam tylko czaiła się pustka. Nie miałem wyboru, musiałem dalej piąć się w górę,
a schody nie miały końca a teraz już i początku.
Czego chcesz, moje dziecko. Byłem wystraszony. Jak można się bać małej dziewczynki?
Przecież nic mi nie może zrobić. Chodź za mną powiedziała. Poprowadziła mnie ciemną sienią, wspinaliśmy
sie po krętych, drewnianych schodach. Trzeszczały jak łamiące się kości. Szliśmy tak długo, z mozołem.
Pajęczyny oblepiały nam oczy.
Te schody nie mają końca. Zauważyłem, że jestem sam. Mała dziewczynka z zapałkami rozwiała się jak
widmo.Na szczęście zapałki zostawiła. Otarłem pot z czoła, potarłem zapałkę o draskę, światełko pokazało
mi dalszą drogę.
Obejrzałem się do tyłu, ale tam tylko czaiła się pustka. Nie miałem wyboru, musiałem dalej piąć się w górę,
a schody nie miały końca a teraz już i początku.
Ta winda była zepsuta
Na pierwszym piętrze spotkałem jedną z tych, uśmiechała się uwodzicielsko.
Drugie piętro okupowała starsza pani, czekała na windę.
Na trzecim kłóciły się dwie dewotki, nadużywały imienia pańskiego nadaremno.
Czwarte było grzechu warte (czarnowłosa blada piękność)
Na piątym odkryłem w sobie kobiecą duszę.
W końcu szóste, tu mieszkam, otworzyła mi żona w papilotach.
Sześć pięter, siedem kobiet, w tym jedna z penisem, a i tak na końcu spotka cię ta jedna
jedyna, której nie chcesz, ale musisz, bo taka jest kolej rzeczy, taki porządek świata.
Nie, nie chodzi o żonę w papilotach. Nie mam żon.
Drugie piętro okupowała starsza pani, czekała na windę.
Na trzecim kłóciły się dwie dewotki, nadużywały imienia pańskiego nadaremno.
Czwarte było grzechu warte (czarnowłosa blada piękność)
Na piątym odkryłem w sobie kobiecą duszę.
W końcu szóste, tu mieszkam, otworzyła mi żona w papilotach.
Sześć pięter, siedem kobiet, w tym jedna z penisem, a i tak na końcu spotka cię ta jedna
jedyna, której nie chcesz, ale musisz, bo taka jest kolej rzeczy, taki porządek świata.
Nie, nie chodzi o żonę w papilotach. Nie mam żon.
sobota, 11 lipca 2015
Jancio Muzykant
Sto lat temu za Murzynami, bywszy dzieckiem, przejawiałem skłonności muzyczne.
Chciałem koniecznie stac się posiadaczem sprzętu grającego.
Jako, że rodzice nie opływali, a poza tym raczej słabo reagowali na moje postulaty, postanowiłem sam skonstruować adekwatny do moich zdolności instrument.
Najprostszą wydawała się być gitara.
Wyszukałem odpowiednią, nieheblowaną, pełną drzazg deskę, wbiłem weń nieporadnie kilka gwoździ i naciągnąłem nań szerokie gumy z uszczelek do słoików marki "Twist".
Dumny niesamowicie, zagrałem skoczny akord, który niestety brzmiał dość tępo i głucho, ale dla mnie to był dźwięk harf anielskich.
To było sto lat temu, moje zainteresowania poszły w całkiem innym kierunku, ale Jancio Muzykantem pozostałem do dziś.
Chciałem koniecznie stac się posiadaczem sprzętu grającego.
Jako, że rodzice nie opływali, a poza tym raczej słabo reagowali na moje postulaty, postanowiłem sam skonstruować adekwatny do moich zdolności instrument.
Najprostszą wydawała się być gitara.
Wyszukałem odpowiednią, nieheblowaną, pełną drzazg deskę, wbiłem weń nieporadnie kilka gwoździ i naciągnąłem nań szerokie gumy z uszczelek do słoików marki "Twist".
Dumny niesamowicie, zagrałem skoczny akord, który niestety brzmiał dość tępo i głucho, ale dla mnie to był dźwięk harf anielskich.
To było sto lat temu, moje zainteresowania poszły w całkiem innym kierunku, ale Jancio Muzykantem pozostałem do dziś.
dążenia
Wezbrałem się chęcią otwarcia na świat. Odchyliłem więc nieco poły czarnego płaszcza, zawsze zapiętego pod szyją, rozpiętego na dole. Nie byłem zbyt pewny siebie, więc tylko ukradkiem, pod drzewem, zamanifestowałem swoją otwartość. Zaskoczyłem jedynie dwie, opalające się na słonecznej plamie muchy.
Następnego dnia już byłem odważniejszy. Zaakceptowany przez muchy, postawiłem się przed dzięciołem na wysokiej sośnie. Postawiłem się wyniośle.
Koniec końców, po odkryciu kretowiska, odbyłem prawidłowy stosunek z Matką Ziemią.
To oczyściło mój umysł, założyłem więc swój czarny płaszcz, zapiąłem wszystkie guziki, i podśpiewując "hopsasa do lasa" udałem się na skraj tęczy.
Następnego dnia już byłem odważniejszy. Zaakceptowany przez muchy, postawiłem się przed dzięciołem na wysokiej sośnie. Postawiłem się wyniośle.
Koniec końców, po odkryciu kretowiska, odbyłem prawidłowy stosunek z Matką Ziemią.
To oczyściło mój umysł, założyłem więc swój czarny płaszcz, zapiąłem wszystkie guziki, i podśpiewując "hopsasa do lasa" udałem się na skraj tęczy.
hiperbola
Moje życie kreśli się sinusoidą.
W szkole miałem zawsze pały z matematyki.
Wyobrażałem sobie, że znajdę takie równanie, które uczyni mnie bogiem. To hiperbola okazała sie tym czymś. Całki fruwały nade mną przez kilka lat.
Tasiemcowy wzór nic mi nie dał. Był prawdziwy, ale bezużyteczny.
Jedno w nim było tylko fajne. Wykres tego równania był kosmicznie piękny.
Może kiedyś namaluję taki obraz, o ile wcześniej nie umrę.
Sinusoida też ma swój koniec.
W szkole miałem zawsze pały z matematyki.
Wyobrażałem sobie, że znajdę takie równanie, które uczyni mnie bogiem. To hiperbola okazała sie tym czymś. Całki fruwały nade mną przez kilka lat.
Tasiemcowy wzór nic mi nie dał. Był prawdziwy, ale bezużyteczny.
Jedno w nim było tylko fajne. Wykres tego równania był kosmicznie piękny.
Może kiedyś namaluję taki obraz, o ile wcześniej nie umrę.
Sinusoida też ma swój koniec.
vege-Apokalipsa
Pewnego razu w Ziemię pierdyknął dziwny meteoryt.
Ani to huku wielkiego, coś jakby ktoś komuś dał w pysk z liścia, taki odgłos mniej więcej.
Ani to błysku żadnego, tylko smród poszedł, jakby ktoś bigos przypalił.
No słowem taki meteoryt nie meteoryt, ale z nieba spadł.
Ludziska się zbiegły i dalej się dziwować.
To wielka krowa się zesrała - mówi jeden
Za zielone to na krowie gówno - peroruje drugi - To musi być kupa Szatana, spalenizną capi.
To Szatan sra na zielono? - dziwuje się trzeci
Nikt prawdy nie odgadł. A prawda była okrutna. Z niepozornej, zielonej masy, niewidoczne gołym okiem, ulatywały kapuściane nanoroboty, które stopniowo zmieniły całą planetę w wielką brukselkę.
Ani to huku wielkiego, coś jakby ktoś komuś dał w pysk z liścia, taki odgłos mniej więcej.
Ani to błysku żadnego, tylko smród poszedł, jakby ktoś bigos przypalił.
No słowem taki meteoryt nie meteoryt, ale z nieba spadł.
Ludziska się zbiegły i dalej się dziwować.
To wielka krowa się zesrała - mówi jeden
Za zielone to na krowie gówno - peroruje drugi - To musi być kupa Szatana, spalenizną capi.
To Szatan sra na zielono? - dziwuje się trzeci
Nikt prawdy nie odgadł. A prawda była okrutna. Z niepozornej, zielonej masy, niewidoczne gołym okiem, ulatywały kapuściane nanoroboty, które stopniowo zmieniły całą planetę w wielką brukselkę.
sobota, 4 lipca 2015
Zero, którego nie ma 2
Wróciwszy w końcu do dziupli okupowanej przez wiewiórkę Matyldę (wyniosła się na szczęście ta choroba na inne drzewo) pogrążyłem się na powrót w odmętach moich rozważań.
Wiedząc już, że zera nie ma a jest tylko 1/n, poszedłem tym tropem dalej.
Postanowiłem sprawdzić co się stanie, gdy wezmę n nieskończenie małych 1/n
1/n * n = 1
to proste, dało nam jeden, czyli nieskończenie wiele nieskończenie małych cosiów da nam jeden albo jednostkę czegoś.
Ale w moim przekonaniu, nieskończoności bywają mniej nieskończone lub więcej nieskończone.
Na przykład 2n jest większe od n. Dwukrotnie jest większe. n^2 natomiast czyli n*n już jest nieskończenie bardziej większe od zwykłej nieskończoności.
Próbowałem to sobie jakoś zobrazować, bo robił mi się mętlik w głowie od tych nieskończoności.
Załóżmy więc, że 1/n to pojedynczy punkt, 1/n określa jego długość, jego wymiar.
Jeśli teraz weźmiemy n takich punktów to wyjdzie nam jeden. Czym jest to jeden przy takich założeniach?
Chwila namysłu...no tak, to daje nam odcinek o długości dokładnie jeden. Czyli taka prostą, pojedynczą nieskończoność określa nam odcinek jednostkowy (o długości 1).
Co zatem określa nam n^2 albo inaczej n*n przy tych założeniach?
Jakby tak od każdego punktu na tym odcinku wyprowadzić prostopadle odcinek o długości jeden to nam powstanie kwadrat. Trudno to wytłumaczyć bez rysunku, ale wychodzi na to, że n^2 da nam kwadrat o boku jeden.
A teraz, zastanówmy się, ile takich odcinków o długości jeden jest w kwadracie o boku 1 ?
Okazuje się, że n jest takich odcinków. Jakby te odcinki wziąć i ułożyć je na linii prostej, tak że początek jednego styka się z końcem drugiego to powstanie z tych odcinków prosta.
Hmmm, czyli kwadrat i prosta są w pewnym sensie równoważnie sobie, posiadają w swoim składzie dokładnie tyle samo odcinków o długości jeden.
Te rozmyślania tak mnie wyczerpały, że wylazłem ze starej spróchniałej dziupli przespacerować się trochę, Nie zauważyłem, niestety, że wiewiórka Matylda już czatowała pod drzewem by na powrót zarekwirować dziuplę na swoją spiżarnię.
Wiedząc już, że zera nie ma a jest tylko 1/n, poszedłem tym tropem dalej.
Postanowiłem sprawdzić co się stanie, gdy wezmę n nieskończenie małych 1/n
1/n * n = 1
to proste, dało nam jeden, czyli nieskończenie wiele nieskończenie małych cosiów da nam jeden albo jednostkę czegoś.
Ale w moim przekonaniu, nieskończoności bywają mniej nieskończone lub więcej nieskończone.
Na przykład 2n jest większe od n. Dwukrotnie jest większe. n^2 natomiast czyli n*n już jest nieskończenie bardziej większe od zwykłej nieskończoności.
Próbowałem to sobie jakoś zobrazować, bo robił mi się mętlik w głowie od tych nieskończoności.
Załóżmy więc, że 1/n to pojedynczy punkt, 1/n określa jego długość, jego wymiar.
Jeśli teraz weźmiemy n takich punktów to wyjdzie nam jeden. Czym jest to jeden przy takich założeniach?
Chwila namysłu...no tak, to daje nam odcinek o długości dokładnie jeden. Czyli taka prostą, pojedynczą nieskończoność określa nam odcinek jednostkowy (o długości 1).
Co zatem określa nam n^2 albo inaczej n*n przy tych założeniach?
Jakby tak od każdego punktu na tym odcinku wyprowadzić prostopadle odcinek o długości jeden to nam powstanie kwadrat. Trudno to wytłumaczyć bez rysunku, ale wychodzi na to, że n^2 da nam kwadrat o boku jeden.
A teraz, zastanówmy się, ile takich odcinków o długości jeden jest w kwadracie o boku 1 ?
Okazuje się, że n jest takich odcinków. Jakby te odcinki wziąć i ułożyć je na linii prostej, tak że początek jednego styka się z końcem drugiego to powstanie z tych odcinków prosta.
Hmmm, czyli kwadrat i prosta są w pewnym sensie równoważnie sobie, posiadają w swoim składzie dokładnie tyle samo odcinków o długości jeden.
Te rozmyślania tak mnie wyczerpały, że wylazłem ze starej spróchniałej dziupli przespacerować się trochę, Nie zauważyłem, niestety, że wiewiórka Matylda już czatowała pod drzewem by na powrót zarekwirować dziuplę na swoją spiżarnię.
Zero, którego nie ma
Dawno, dawno temu, jak jeszcze mieszkałem w dziupli starego drzewa, stwierdziłem, że coś takiego jak zero, nie istnieje.
Po prostu i już.
Nigdy bowiem, choćbyśmy nie wiem jak się starali, zera, czyli niczego absolutnie, nie uzyskamy.
Zawsze pozostanie coś, choćby odrobinka, choćby to było tak małe, że aż niewidoczne, to jednak cosiem pozostanie. Pozostanie choćby znikomy ślad, po tym co było a zostało zabrane.
To minimalne coś, nazwałem nieskończenie małym.
Przeciwieństwem do tego byłoby nieskończenie duże coś.
Nieskończenie duże coś, jako że za dużo by było pisania skróciłem do małego n.
Tak więc nieskończenie małe coś zawarłem we wzorze 1/n czyli odwrotność n.
Konsekwencją tego, że zera nie ma a jest tylko 1/n, byłby inny zapis różnicy dwóch takich samych liczb a
np. :
1 - 1 = nie zero tylko 1/n, bowiem zera nie ma jak nadmieniałem
Jak będzie wyglądał zapis bardziej ogólny, dla dowolnej liczby a?
To proste:
a - a = a/n
w miejsce a możemy podstawić dowolną liczbę rzeczywistą
ale zauważmy jedną rzecz
wg powyższego wzoru, okazuje się, że różnica staje się coraz to większą wartością im wieksze będą zastosowane liczby a
w ostatecznym rozrachunku, gdy
a =n
wyjdzie nam coś ciekawego:
n - n = 1
Musiałem jednak przerwać na pewien czas dalsze rozważania tego pasjonującego problemu, jako że do dziupli wróciła jej prawowita właścicielka, wściekła wiewiórka Matylda G.
Pozdrawiam wszystkich zwiedzających skansen nad bystrzyną spiską, hej!
Po prostu i już.
Nigdy bowiem, choćbyśmy nie wiem jak się starali, zera, czyli niczego absolutnie, nie uzyskamy.
Zawsze pozostanie coś, choćby odrobinka, choćby to było tak małe, że aż niewidoczne, to jednak cosiem pozostanie. Pozostanie choćby znikomy ślad, po tym co było a zostało zabrane.
To minimalne coś, nazwałem nieskończenie małym.
Przeciwieństwem do tego byłoby nieskończenie duże coś.
Nieskończenie duże coś, jako że za dużo by było pisania skróciłem do małego n.
Tak więc nieskończenie małe coś zawarłem we wzorze 1/n czyli odwrotność n.
Konsekwencją tego, że zera nie ma a jest tylko 1/n, byłby inny zapis różnicy dwóch takich samych liczb a
np. :
1 - 1 = nie zero tylko 1/n, bowiem zera nie ma jak nadmieniałem
Jak będzie wyglądał zapis bardziej ogólny, dla dowolnej liczby a?
To proste:
a - a = a/n
w miejsce a możemy podstawić dowolną liczbę rzeczywistą
ale zauważmy jedną rzecz
wg powyższego wzoru, okazuje się, że różnica staje się coraz to większą wartością im wieksze będą zastosowane liczby a
w ostatecznym rozrachunku, gdy
a =n
wyjdzie nam coś ciekawego:
n - n = 1
Musiałem jednak przerwać na pewien czas dalsze rozważania tego pasjonującego problemu, jako że do dziupli wróciła jej prawowita właścicielka, wściekła wiewiórka Matylda G.
Pozdrawiam wszystkich zwiedzających skansen nad bystrzyną spiską, hej!
mój pierwszy raz
Swój pierwszy raz miałem jak byłem na wsi u dziadków.
Miałem wtedy naście lat i z kuzynem postanowiliśmy w końcu spróbować. Kuzyn, jako starszy o dwa lata, czyli bardziej doświadczony i światowy, wiedział bardzo dobrze jak należy się do tego zabrać.
A więc, po pierwsze, trzeba mieć gazetę czyli odpowiednio przepuszczalny papier
a po drugie, trzeba mieć odpowiednie nadzienie.
Z braku laku zdecydowaliśmy się na słomę, której na wsi był dostatek. Kuzyn, jako starszy i bardziej bywały, zawinął słomę w gazetę, tworząc gigant skręta, coś w stylu kubańskiego cygara marki "Hawana Strong".
Kuzyn wprawnie odpalił, pociągnął delikatnie, następnie mocniej, oczy wyszły mu z orbit a następnie padł omdlały.
Tak oto skończył się mój pierwszy raz z paleniem, ja nie odważyłem się spróbować.
Miałem wtedy naście lat i z kuzynem postanowiliśmy w końcu spróbować. Kuzyn, jako starszy o dwa lata, czyli bardziej doświadczony i światowy, wiedział bardzo dobrze jak należy się do tego zabrać.
A więc, po pierwsze, trzeba mieć gazetę czyli odpowiednio przepuszczalny papier
a po drugie, trzeba mieć odpowiednie nadzienie.
Z braku laku zdecydowaliśmy się na słomę, której na wsi był dostatek. Kuzyn, jako starszy i bardziej bywały, zawinął słomę w gazetę, tworząc gigant skręta, coś w stylu kubańskiego cygara marki "Hawana Strong".
Kuzyn wprawnie odpalił, pociągnął delikatnie, następnie mocniej, oczy wyszły mu z orbit a następnie padł omdlały.
Tak oto skończył się mój pierwszy raz z paleniem, ja nie odważyłem się spróbować.
Pryszcz
Pojawił się na moim nosie pryszcz. Pryszcz jak pryszcz, każdy chyba zaliczył choć jednego, lecz ten pryszcz to nie był zwykły pryszcz.
To był duży, gadający pryszcz.
Jeszcze pół biedy jakby gadał jakieś mądre rzeczy. O sensie życia, albo o poezji, no sam nie wiem o czym jeszcze, ale nie, ten mój pryszcz na nosie wygadywał same bzdury.
Co gorsza, zaczepiał nieznajomych mi ludzi gdy byliśmy w miejscach publicznych. W środkach komunikacji miejskiej zaczepiał dziewczęta, przez co wychodziłem na pedofila, albowiem jestem posunięty w latach, a mój pryszcz gustował w nastolatkach..
W kościele, gdy byłem pogrążony w modłach, pryszcz głośno klął i szerzył herezję, w wyniku czego, wierni, o mało nie spalili mnie na stosie przygotowanym naprędce z zebranych modlitewników i podpalony wielką gromnicą. Na szczęście udało mi się skryć w wielkiej kropielnicy.
Tak tedy, mając już serdecznie dość, postanowiłem pozbyć się pryszcza, nie czekając aż dojrzeje i sam pęknie.
Udałem się do łazienki, w której miałem wielkie lustro i przygotowałem sobie zestaw narzędzi chirurgicznych. Był to wielki, kuchenny nóż, obcążki, stara żyletka polsilver i duża gromnica ukradziona z kościoła. Pryszcz widząc co się święci, zaczął mnie przekonywać, żebym zaniechał zbrodniczych czynności, że taki gadający pryszcz to ewenement na skalę światową i że teraz juz będzie Grzeczny. Był młody i głupi, chciał się wyszumieć ale teraz już jest dorosły i poważnie myśli o życiu. Chce założyć rodzinę, ustatkować się, zarabiać uczciwie na umowie śmieciowej i mieć gromadkę dzieci.
Tak słuchałem jego przemowy i zrozumiałem, że już dojrzał i sam pęknie. Na umowie śmieciowej nie ma żadnych szans na godny byt, bowiem mój pryszcz w desperacji przeobraził się w czyraka.
To był duży, gadający pryszcz.
Jeszcze pół biedy jakby gadał jakieś mądre rzeczy. O sensie życia, albo o poezji, no sam nie wiem o czym jeszcze, ale nie, ten mój pryszcz na nosie wygadywał same bzdury.
Co gorsza, zaczepiał nieznajomych mi ludzi gdy byliśmy w miejscach publicznych. W środkach komunikacji miejskiej zaczepiał dziewczęta, przez co wychodziłem na pedofila, albowiem jestem posunięty w latach, a mój pryszcz gustował w nastolatkach..
W kościele, gdy byłem pogrążony w modłach, pryszcz głośno klął i szerzył herezję, w wyniku czego, wierni, o mało nie spalili mnie na stosie przygotowanym naprędce z zebranych modlitewników i podpalony wielką gromnicą. Na szczęście udało mi się skryć w wielkiej kropielnicy.
Tak tedy, mając już serdecznie dość, postanowiłem pozbyć się pryszcza, nie czekając aż dojrzeje i sam pęknie.
Udałem się do łazienki, w której miałem wielkie lustro i przygotowałem sobie zestaw narzędzi chirurgicznych. Był to wielki, kuchenny nóż, obcążki, stara żyletka polsilver i duża gromnica ukradziona z kościoła. Pryszcz widząc co się święci, zaczął mnie przekonywać, żebym zaniechał zbrodniczych czynności, że taki gadający pryszcz to ewenement na skalę światową i że teraz juz będzie Grzeczny. Był młody i głupi, chciał się wyszumieć ale teraz już jest dorosły i poważnie myśli o życiu. Chce założyć rodzinę, ustatkować się, zarabiać uczciwie na umowie śmieciowej i mieć gromadkę dzieci.
Tak słuchałem jego przemowy i zrozumiałem, że już dojrzał i sam pęknie. Na umowie śmieciowej nie ma żadnych szans na godny byt, bowiem mój pryszcz w desperacji przeobraził się w czyraka.
nos 2
Idąc krętą ścieżką poprzez las, spotkałem się z nosem. Był mocno zakatarzony, śpik mu wisiał, a raz nawet kichnął.
-Dzień dobry, panie nosie - zagadnąłem przyjaźnie, albowiem miałem dobry nastrój - Jak tam zdrowie?
- Dobry...- odrzekł niemrawo zakatarzony nos - Widać chyba, i słychać, że do dupy.
- A nie ma pan chusteczki? - zatroskałem się - Wisi panu kapka.
- Nie mam, korzystam z liści łopianu, ale teraz przepraszam, bo muszę oddalić się na stronę. - to mówiąc, przycupnął opodal krzaczka.
Odwróciłem wzrok dyskretnie, trochę zażenowany tą sytuacją, ale nos nie miał żadnych oporów.
Głośno smarkał, kichał, siąkał, a nawet puścił bańkę.
- Co za chamstwo, zero kultury, do dupy taki nos! - i poszedłem dalej.
-Dzień dobry, panie nosie - zagadnąłem przyjaźnie, albowiem miałem dobry nastrój - Jak tam zdrowie?
- Dobry...- odrzekł niemrawo zakatarzony nos - Widać chyba, i słychać, że do dupy.
- A nie ma pan chusteczki? - zatroskałem się - Wisi panu kapka.
- Nie mam, korzystam z liści łopianu, ale teraz przepraszam, bo muszę oddalić się na stronę. - to mówiąc, przycupnął opodal krzaczka.
Odwróciłem wzrok dyskretnie, trochę zażenowany tą sytuacją, ale nos nie miał żadnych oporów.
Głośno smarkał, kichał, siąkał, a nawet puścił bańkę.
- Co za chamstwo, zero kultury, do dupy taki nos! - i poszedłem dalej.
nos
Pryszczaty Marcin miał długi nos. Pod nosem szczecinił mu sie wąs. Mówił często "kurdebelans". Pewnego razu, a było to w piątek, życie dało mu prztyczka w nos.
Nos - to narośl na twarzy, rodzaj mało złośliwego guza, wycięty nie odrasta i nie daje przerzutów,
jednak mało kto decyduje się na taki zabieg operacyjny.
Pryszczaty Marcin jednak się zdecydował. Odcięty nos zachował na pamiątkę w słoiczku wypełnionym denaturatem spozywczym. Siny nos prezentował się bardzo efektownie. Rana pooperacyjna uległa zbliznowaceniu i zrogowaceniu.
Pryszczaty Marcin bez długiego nosa prezentował się bardzo efektownie, zrobił karierę w radio jako brzuchomówca chodziaz głoski nosowe sprawiały mu niemały kłopot.
Nos - to narośl na twarzy, rodzaj mało złośliwego guza, wycięty nie odrasta i nie daje przerzutów,
jednak mało kto decyduje się na taki zabieg operacyjny.
Pryszczaty Marcin jednak się zdecydował. Odcięty nos zachował na pamiątkę w słoiczku wypełnionym denaturatem spozywczym. Siny nos prezentował się bardzo efektownie. Rana pooperacyjna uległa zbliznowaceniu i zrogowaceniu.
Pryszczaty Marcin bez długiego nosa prezentował się bardzo efektownie, zrobił karierę w radio jako brzuchomówca chodziaz głoski nosowe sprawiały mu niemały kłopot.
westchnienia
Otwarłam oczy. Blady świt. Hrabia śpi jeszcze. Westchnęłam.
Pobiegłam do kuchni, zeszykowałam śniadanie, zaparzyłam kawę. Zaglądam, Hrabiego już nie ma. Wypruł do roboty. Tylko westchnęłam. Na smutno wypiłam kawę i zjadłam śniadanie mężowskie.
Czy on się w ogóle mną interesuje? Tyra tylko całymi dniami na trzy etaty i nie odezwie się ani słowem. A przecież ja mam też swoje potrzeby. Westchnęłam po raz trzeci. Pobiegłam do łazienki, żeby zrobić się na bóstwo, dla mojego ukochanego męża.
Westchnęłam.
Wzdychałam tak przez kilka kolejnych godzin, oglądając tasiemcową nowelę bez końca. Kilka razy nawet załkałam. Czy to w porządku, że trafil mi się tak beznadziejny chłop?
Westchnęłam.
Pobiegłam do kuchni, zeszykowałam śniadanie, zaparzyłam kawę. Zaglądam, Hrabiego już nie ma. Wypruł do roboty. Tylko westchnęłam. Na smutno wypiłam kawę i zjadłam śniadanie mężowskie.
Czy on się w ogóle mną interesuje? Tyra tylko całymi dniami na trzy etaty i nie odezwie się ani słowem. A przecież ja mam też swoje potrzeby. Westchnęłam po raz trzeci. Pobiegłam do łazienki, żeby zrobić się na bóstwo, dla mojego ukochanego męża.
Westchnęłam.
Wzdychałam tak przez kilka kolejnych godzin, oglądając tasiemcową nowelę bez końca. Kilka razy nawet załkałam. Czy to w porządku, że trafil mi się tak beznadziejny chłop?
Westchnęłam.
Bohater i Smok
Bohaterski Bohater Boahatyrowicz właśnie pokonał smoka. Otarł pot z czoła, starł smoczą krew z miecza i rozejrzał się dookoła coby następny bohaterski czyn dokonać. Ale smoków już nie było żadnych, bo albo usieczone i rozczłonkowane, albo też uciekły do innych bajek, gdzie nie grasował Bohaterski Bohater Bohatyrowicz ze swoim mieczem.
Siadł tedy Bohaterski Bohater na smoczym truchle i zamyślił się głęboko.
- Nie ma smoków, nie ma dziewic, bo smoki zdążyły je wszystkie zjeść, na nic mi się zdały moje bohaterskie czyny - rozmyślał smętnie.
Wtem ukazał mu się duch pokonanego właśnie smoka. Ten puścił paszczą kółeczko z dymu i popatrzył na niego ironicznie.
-Ech, ty głupku. Nie wiesz, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu? A trzeba było z nami współpracować, część starych i schorowanych smoków byś mógł sobie wybić a co do dziewic, zawsze można się było jakoś dogadać, ze dwie sztuki bym ci odstąpił. Tak tedy wiedz, że najważniejszy jest dialog a nie rozwiązania siłowe. Nara zią!
Siadł tedy Bohaterski Bohater na smoczym truchle i zamyślił się głęboko.
- Nie ma smoków, nie ma dziewic, bo smoki zdążyły je wszystkie zjeść, na nic mi się zdały moje bohaterskie czyny - rozmyślał smętnie.
Wtem ukazał mu się duch pokonanego właśnie smoka. Ten puścił paszczą kółeczko z dymu i popatrzył na niego ironicznie.
-Ech, ty głupku. Nie wiesz, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu? A trzeba było z nami współpracować, część starych i schorowanych smoków byś mógł sobie wybić a co do dziewic, zawsze można się było jakoś dogadać, ze dwie sztuki bym ci odstąpił. Tak tedy wiedz, że najważniejszy jest dialog a nie rozwiązania siłowe. Nara zią!
Nasze Eldorado
Płyniemy tą rzeką, gdzie u źródła najczyściej się działo. Rwące strużyny, meandry artystycznego niepokoju. Gdzieniegdzie zboczyliśmy z obranego kursu ku świetlanej przyszłości. Zamuliło czasem, ściągnęło wirem na dno, lecz płyniemy pełni nadziei. W usta nabraliśmy wody, lecz żagiel łopocze. Szkoda tylko, że na horyzoncie majaczy tama.
Korab nasz, zmurszały i stary, załoga zmienia wachtę co rusz. Coraz to inny na bocianim gnieździe wypatruje swojego Eldorado.
Aquirre, Gniew Boży, wystraszył jeno stado małp. Wyżarły już cały zapas bananów. Jeszcze w pojedynkę wyrywamy się do żagli, zmrużywszy oczy wypatrujemy gwiazd.
Lecz już nas dopadł, czarnym murem, ostatni kamyk beznadziei.
Korab nasz, zmurszały i stary, załoga zmienia wachtę co rusz. Coraz to inny na bocianim gnieździe wypatruje swojego Eldorado.
Aquirre, Gniew Boży, wystraszył jeno stado małp. Wyżarły już cały zapas bananów. Jeszcze w pojedynkę wyrywamy się do żagli, zmrużywszy oczy wypatrujemy gwiazd.
Lecz już nas dopadł, czarnym murem, ostatni kamyk beznadziei.
piątek, 3 lipca 2015
zaśmiecowany świat
Zaśmiecowało mnie i mój ogół organicznie, nieorganicznie i do potęgi. Przekopywałem się z trudem i mozolnie przez zwały. Z wałów na wały przez świat cały. Wałówki nie potrzebując, podróżowałem pełzająco, dżdżownicowo zjadałem co napotkałem. Wgryzałem i wpełzywałem się w stoki i zbocza. Z boku nietęgo ale przody miałem znaczne, tyły zostawiałem po sobie śladami odchodów znacząc swój szlak na przekór. Przekopywałem się przekornie, gryząc ogryzki i skórki z banana. Czasami dawałem sobie sjestę, wdychając mgielne opary, co wonią ostrą i słodką zarazem dawały wizje nowego, lepszego świata.
Świat świadkiem pozostał jednak brudny a w mojej piwnicy rozgościł sie grzyb.
Świat świadkiem pozostał jednak brudny a w mojej piwnicy rozgościł sie grzyb.
drabble - ciemność
Zakolegowałem się raz z Murzynem. Miał czarnego kota i był satanistą. Zaprosił mnie późnym wieczorem, wybijała właśnie północ, do swojego mieszkania na tajne misterium. Miała być odprawiana Czarna Msza.
Mój kolega Murzyn, założył czarną szatę, zapalił czarne świece, tylko one rozświetlały gęsty mrok
i wyciągnął z worka czarnego kota.
Wzniósł go wysoko nad głowę, kot wił się rozpaczliwie, i raptownym ruchem przytulił go do siebie i cicho załkał. Patrzyłem na to wszystko z wytrzeszczonymi oczami. Spodziewałem się najgorszego. Nagle przeciąg zdmuchnął świece i wszystko pochłonęła aksamitna ciemność.
Uciekłem czym prędzej - nienawidzę czarnych kotów, przynoszą pecha. Na dodatek było dzisiaj trzynastego.
Mój kolega Murzyn, założył czarną szatę, zapalił czarne świece, tylko one rozświetlały gęsty mrok
i wyciągnął z worka czarnego kota.
Wzniósł go wysoko nad głowę, kot wił się rozpaczliwie, i raptownym ruchem przytulił go do siebie i cicho załkał. Patrzyłem na to wszystko z wytrzeszczonymi oczami. Spodziewałem się najgorszego. Nagle przeciąg zdmuchnął świece i wszystko pochłonęła aksamitna ciemność.
Uciekłem czym prędzej - nienawidzę czarnych kotów, przynoszą pecha. Na dodatek było dzisiaj trzynastego.
astronauta
Napisałem durny wiersz, jak to ma we zwyczaju, zaczynał się tak:
astronauta
wypadł z auta
całkiem pijany
trzyma się ściany
bo to o astronaucie ma być, na konkurs.
Trochę dziwny ten początek, astronauta i auto słabo się kojarzą, co innego statek kosmiczny czy coś, ale ciągnę dalej, bo to w końcu ma być tylko durny wiersz o astronaucie
chuj że na orbicie
spędził życie
w nieważkości
do późnej starości
tu już przegiąłem, w nieważkości do późnej starości? ale chuj tam, ciągnę te wymuszone, częstochowskie rymy dalej, na przekór wszystkiemu
gdy o świcie
tu w Madrycie
się zachowuje
jak knur w korycie
Tiaa czyli rzecz cała dzieje się we Hiszpanii, w tamtejszej stolycy.
No to wszystko jest jasne, Picasso, Franko i korrida tylko takie mogły wydać owoce.
astronauta
wypadł z auta
całkiem pijany
trzyma się ściany
bo to o astronaucie ma być, na konkurs.
Trochę dziwny ten początek, astronauta i auto słabo się kojarzą, co innego statek kosmiczny czy coś, ale ciągnę dalej, bo to w końcu ma być tylko durny wiersz o astronaucie
chuj że na orbicie
spędził życie
w nieważkości
do późnej starości
tu już przegiąłem, w nieważkości do późnej starości? ale chuj tam, ciągnę te wymuszone, częstochowskie rymy dalej, na przekór wszystkiemu
gdy o świcie
tu w Madrycie
się zachowuje
jak knur w korycie
Tiaa czyli rzecz cała dzieje się we Hiszpanii, w tamtejszej stolycy.
No to wszystko jest jasne, Picasso, Franko i korrida tylko takie mogły wydać owoce.
Subskrybuj:
Posty (Atom)